Doktryna promocji demokracji, czyli demokracja musi się opłacać

Administracja prezydenta Bidena od pierwszych dni swojego urzędowania zapowiadała uczynienie kwestii demokracji jednym z wiodących tematów jej polityki zagranicznej. Nie może to dziwić, bo świat jest postrzegany w kategoriach coraz bardziej pogłębiających się podziałów na tle wartości. Odnowiła się wielka dychotomia: demokracje versus tyranie (dyktatury). Agresja Rosji na Ukrainę pokazała, że nie da się zbudować efektywnej wspólnoty międzynarodowej z państwami dyktatorskimi i agresywnymi.

Ta wielka dychotomia przenikała relacje międzynarodowe już w epoce zimnowojennej. Obóz wolnościowy był często określany jako „demokracje zachodnie” i przeciwstawiany „komunistycznym dyktaturom”. Co było oczywiście uproszczeniem, bo zamiatało pod dywan problem funkcjonowania w świecie zachodnim dyktatur, jak w frankistowskiej Hiszpanii, salazarowskiej Portugalii, wojskowych junt w Grecji czy Turcji, o całkiem dyktatorskich reżimach w Ameryce Łacińskiej czy Azji nie wspominając. Państwa socjalistyczne zresztą dumnie w swojej ideologii zaliczały same siebie do demokracji i to nawet wyższego rzędu, bo socjalistycznych. Ową odmienną jakość podsumowywała powszechnie krążąca wtedy anegdota o tym, że tak różni się demokracja od demokracji socjalistycznej, jak krzesło od krzesła elektrycznego. Firleje strojono z tej tzw. demokracji socjalistycznej zresztą powszechne (klasyczny oksymoron: „radziecki parlamentarzysta”).

Po upadku komunizmu w Europie przyjęto jako aksjomat demokrację bez przymiotników, a w polityce zagranicznej utrwaliła się bezdyskusyjność koncepcji bezpieczeństwa demokratycznego. Jednym z jej elementów konstytutywnych jest teza, iż demokracje nie prowadzą między sobą wojen. Trwałą gwarancję bezpieczeństwa międzynarodowego może dać jedynie ugruntowanie ustroju demokratycznego w państwach tworzących wspólne środowisko bezpieczeństwa.

Nie było też wtedy (na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku) problemu ze zdefiniowaniem demokracji. Gruntowny opis jej wymogów znalazł się w dokumencie końcowym kopenhaskiego spotkania Konferencji Ludzkiego Wymiaru KBWE przyjętym w czerwcu 1990 r. (a więc jeszcze za życia ZSRR). Włożył on demokrację w szerszy kontekst sprawiedliwości i rządów prawa. Kładł nacisk na obowiązek okresowych wolnych wyborów, reprezentatywność rządu i jego rozliczalność przed ciałami parlamentarnymi, przestrzeganie konstytucji i praw przez władze, rozdział między państwem a partiami politycznymi, praworządność, cywilną kontrolę nad siłami zbrojnymi i bezpieczeństwa, niezawisłość sądownictwa. Opisywał kryteria wolnych wyborów i prawa polityczne obywateli.

W centrum politycznego zainteresowania znalazł się aspekt wolnych wyborów i nie przypadkiem już na szczycie paryskim w listopadzie 1990 r. powołano do życia Biuro Wolnych Wyborów KBWE (przekształcone później w Biuro Praw Człowieka i Instytucji Demokratycznych). I istotnie, w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych Europa postkomunistyczna uczyła się przeprowadzać i wygrywać uczciwie wolne wybory. Ale na sporej części kontynentu, szczególnie na tzw. obszarze postsowieckim demokrację bardzo szybko zaczęto utożsamiać z chaosem i niestabilnością, a postkomunistyczne elity (partyjne, „siłowe”) zaczęły wdrażać mechanizmy pozorowanej demokracji. Tak rodziła się tzw. demokracja sterowana, której istotą było wykorzystanie siły publicznych mediów, tzw. resursu administracyjnego, zwykłego przekupstwa i szantażu dla utrwalenia władzy. Partie rządzące zaczęły znów zrastać się z państwem (stając się związkiem zawodowym nomenklatury). A dla uzasadnienia postępującego autorytaryzmu wymyślano koncepcje „suwerennej demokracji” i im podobne. Zachód reagował miękko, jeśli w ogóle. Przyjął, że kraje postkomunistyczne potrzebują czasu na budowanie demokratycznej kultury. Cierpliwość rekomendowano także w reakcji na brak reform politycznych w Chinach, czy nawet w świecie arabskim. Demokracja miała nieuchronnie przyjść tam z dobrobytem.

Wyrazem miękkiej strategii promocji demokracji jako celu polityki zagranicznej było powołanie w czerwcu 2000 r. w Warszawie (z inicjatywy ministra Bronisława Geremka i sekretarz Madeleine Albright) Wspólnoty Demokracji. Ponad sto państw podpisało się pod przyjętą wtedy Deklaracją. Powtarzała ona znany z dokumentu kopenhaskiego katalog praw i praktyk demokratycznych, z modyfikacjami oczywiście. I uznawała, że państwa mogą znajdować na różnych stadiach demokratycznego rozwoju, powinny szanować suwerenność i nie mieszać się w sprawy wewnętrzne innych państw. Deklarację podpisały m.in. Azerbejdżan i Rosja. Nie było pod nią podpisu Chin i Białorusi. Były państwa zachodnie, które w sens inicjatywy nie wierzyły, przepowiadały, że spolaryzuje tylko społeczność międzynarodową i podważy mandat ONZ. Dlatego nie podpisała wtedy deklaracji m.in. Francja. Z perspektywy czasu widać, jak bardzo się owe państwa myliły.

Wspólnota Demokracji nie zaznaczyła wszakże istotnego śladu na polityce międzynarodowej. Utworzono (w 2009 r.) nawet jej stały sekretariat (z sekretarzem generalnym na czele), powołano grupy robocze. Ale z czasem brakowało nawet chętnych do przewodniczenia ruchowi. Funkcjonuje przy Wspólnocie filar społeczeństwa obywatelskiego. Rozwinięto programy wsparcia dla szerszego udziału kobiet w życiu politycznym czy demokracji konstytucyjnej w Mjanmie. Z wiadomym praktycznym skutkiem.

Jednym z powodów braku wigoru politycznego w łonie Wspólnoty był zmieniający się i niejasny stosunek USA do inicjatywy. Administracja Busha widziała w niej spuściznę clintonowskiego idealizmu. Wojna z terroryzmem czyniła promocję demokracji w świecie ważnym zadaniem, ale polityce administracji republikańskiej podmieniono ją doktryną „regime change”. Innymi słowy, demokrację nie tyle trzeba było propagować, co nasadzać (eksportować). Poligonem doświadczalnym uczyniono Afganistan i Irak. Mimo wielu miliardów włożonych tam w budowę demokracji, rezultaty powszechnie ocenić trzeba bardzo krytycznie. Doktryna eksportu demokracji zdyskredytowała się nieodwołalnie. „Gedanken sind zollfrei” – mawiał Marcin Luter, ale idee niekoniecznie płyną w tylko jedną stronę i nie zawsze są dobre. Rozpełzły się po świecie idee zamordystyczne i zmusiły demokracje do rejterady.

W 2005 r. jako wiceminister spraw zagranicznych przewodniczyłem polskiej delegacji na spotkanie ministerialne Wspólnoty Demokracji w Santiago de Chile. Urzędowo zajmowałem się Wspólnotą i innymi inicjatywami promującymi demokrację już wcześniej jako dyrektor departamentu planowania MSZ. Zostałem nawet delegowany z tego tytułu na konferencję nowych demokracji, która odbywała się w Ułaan Bator w 2003 r. Dotarłem na nią z opóźnieniem (z powodu nieplanowanego lądowania w Bracku, straciłem połączenie). A jeszcze na dodatek w saloniku VIP w Irkucku odbywało się pożegnanie jakiejś mongolskiej delegacji wysokiego szczebla przed powrotem do kraju i nabrało ono takiego rozmachu, że dołączono do celebracji mnie z współpracownikiem, a odlot samolotu rejsowego wydatnie się opóźnił.

W Santiago de Chile zostałem wyznaczony do roli wpółsprawozdawcy jednej z sesji roboczych (wspólnie z Daniło Turkiem, ówczesnym zastępcą Sekretarza Generalnego ONZ ds. politycznych, a późniejszym Prezydentem Słowenii). I jak to na forach globalnych – obrady były nudne, ciągnęły się jak flaki z olejem, dominowała biurokratyczna nowomowa. Pech (dla oficjalnych delegatów) chciał, że obradom przysłuchiwał się George Soros. Zabrał na koniec głos z miażdżącą krytyką dyskusji. „Co to było? Tak chcecie promować demokrację? Skandal! Wstyd! Nigdy więcej nie będę w tym uczestniczyć!” I tak dalej, i temu podobnie. A po sesji wspólnie z Turkiem musieliśmy wysłuchać jeszcze dosadniejszej tyrady Sorosa. Nadmieniam, że było to moje jedyne (i całkiem niemiłe) spotkanie z Sorosem, mimo że niewydarzeni i odsunięci od władzy działacze Partii Republikańskiej w Armenii próbowali ze swojej ideowej kawerny imputować mi, że nie byłem tam ambasadorem Unii Europejskiej, lecz ambasadorem Sorosa. Wymiar hejtu i agresji wobec Sorosa w kilku krajach (w Rosji szczególnie, ale też innych krajach dyktatorskich czy autorytarnych, czy na Węgrzech) świadczyłby, że jemu promowanie demokracji szło o wiele lepiej niż Wspólnocie Demokracji i podobnym inicjatywom.

Arabska wiosna 2011 r. odrodziła wiarę w postęp demokracji w świecie. Ale jej długofalowe skutki dały znów oręż przeciwnikom aktywnej polityki prodemokratycznej. Udało się utrzymać mechanizmy demokratyczne w Tunezji, zliberalizowano reżimy polityczne w Maroku i Jordanii. Egipt wszakże obsunął się znów ku tyranii, Syria pogrążyła się w wojnie, a Libia w chaosie.

Na domiar złego pełzający odwrót od demokracji dokonywał się w uznanych demokracjach i udanych transformacjach: na Węgrzech, w Polsce. Rozwinięto tam dumnie sztandar nieliberalnej demokracji. Model wschodniej despotii coraz bardziej kształtował się w Turcji. Rosja poszła ku represyjnej dyktaturze (o Białorusi nie wspominając). Dygitalna inwigilacja posłużyła wzmocnieniu opresyjnej polityki w Chinach.

Wielu badaczy i komentatorów zachodnich ogarnął defetyzm. Zaczęli wieszczyć zmierzch demokracji, jej nieatrakcyjność dla nadrabiających lukę dobrobytu państw rozwijających się.

Post-trumpowa Ameryka spojrzała na potrzebę mobilizacji sił prodemokratycznych w świecie już nie tyle w kategoriach moralnych, co znów geopolitycznych. Jeszcze przed dojściem do władzy Baracka Obamy kilkoro znamienitych analityków i koncepcjonistów związanych z Partią Demokratyczną snuło projekty zbudowania „koncertu” czy też „ligi demokracji”. Tworzyłoby koncert kilkadziesiąt państw (operowano nawet zwrotem „grupa D-60”, która miałaby funkcjonować w ramach ONZ). Nie byłby koncert sojuszem, ale miałby służyć umacnianiu współpracy w dziedzinie bezpieczeństwa między jego członkami. Za rządów Obamy żadnych praktycznych kroków na rzecz realizacji tych pomysłów nie podjęto, mimo że niektórzy autorzy tych pomysłów objęli stanowiska w administracji USA.

U schyłku prezydentury Trumpa idea ligi demokracji odżyła za sprawą szykujących się do przejęcia władzy Demokratów. Jej adwokatem stał się m.in. Antony Blinken, który w rządzie Bidena objął stanowisko sekretarza stanu. Blinken (wspólnie z Robertem Kaganem w artykule opublikowanym w 2019 r.) zwrócił uwagę na okoliczność braku jakiejkolwiek instytucji jednoczącej europejskie i azjatyckie demokracje. W obliczu ekspansji Chin (i agresywnych działań Rosji) demokracje wymagałyby globalnej, emfatycznej perspektywy i nowych instytucji, które ukształtowałyby nową wspólną strategiczną, ekonomiczną i polityczną wizję. Zaproponowana przez niego organizacja (liga demokracji albo też sieć demokratycznej współpracy) podjęłaby kwestie współpracy w dziedzinie bezpieczeństwa wojskowego, cyberbezpieczeństwa, terroryzmu, ingerencji w procesy wyborcze).

Inne podobne pomysły zakładały nawet utworzenie wspólnych ciał wykonawczych i ustawodawczych, stałych wspólnych sił zbrojnych. A najdalej idące postulaty domagały się zastąpienia przez nową „federację demokracji” Organizacji Narodów Zjednoczonych przynajmniej w zakresie związanym ze zbiorowym bezpieczeństwem. Inne koncepcje sugerują zbudowanie ligi demokracji poprzez odpowiednie rozszerzenie składu członkowskiego i mandatu NATO.

Wszystkie te pomysły zrodziły się z prób znalezienia odpowiedzi na globalne wyzwanie rzucone przez autorytarne reżimy Chin i Rosji. Mają szansę na powodzenie nie tylko w warunkach dobrego ich wkomponowania w istniejącą infrastrukturę współpracy międzynarodowej, w tym współpracy sojuszniczej państw zachodnich oraz platformy globalnej, a zwłaszcza ONZ. Każdy elitarny klub, aby znaczyć coś w polityce jego członków musi dawać realne przywileje (korzyści), porównywalne z korzyściami płynącymi z członkostwa w sojuszu. Czy Stany Zjednoczone są w stanie zarysować przekonujący kształt korzyści?

W grudniu 2021 r. Prezydent Biden zwołał pierwszy Szczyt na Rzecz Demokracji. Kryteria udziału zastosowano bardziej rygorystyczne niż we Wspólnocie Demokracji. Nie wystosowano zaproszenia m.in. do Turcji i Węgier. Decyzja to przełomowa. Bo przecież i NATO, Unia Europejska to struktury odwołujące się do wspólnych wartości. Nieobecność członków (członka) tych wspólnot na Szczycie Demokracji, to niewątpliwie wizerunkowy cios. Ale demokracje muszą zwierać swoje szeregi, jeśli chcą podjąć skutecznie wyzwanie rzucone przez autorytaryzm. A casus Rosji w 2022 r. jednoznacznie pokazuje, że podjąć muszą, że go nie obejdą, że bez tego zbudować mechanizmu rozwiązywania wyzwań globalnych się nie da. W tym sensie, Ukraińcy w 2022 r. toczą bitwę nie tylko o swoją własną wolność, ale o przyszłość świata. Jeśli Rosja wojnę przegra, to otworzy to drogę do budowy nowego porządku międzynarodowego opartego o wartości, na czele z demokracją. Ale na horyzoncie pozostanie wyzwanie trudniejsze od rosyjskiego – Chiny.

Państwa autorytarne były skuteczne w zabieganiu o cele symboliczno-prestiżowe w rozgrywkach globalnych. Rosja i Chiny były gospodarzami igrzysk olimpijskich, mistrzostw świata w piłce nożnej, wystaw expo. Mają swoich przedstawicieli na kluczowych stanowiskach w organizacjach międzynarodowych systemu ONZ. Organizowały wielkie konferencje i wydarzenia kulturalne. A dziesiątki państw zabiegały o ich względy w ramach pomocy rozwojowej, inwestycji czy kontraktów handlowych. To musi się skończyć. Dobrze, że goszczenie finału mistrzostw świata przez Katar podniosło tyle szumu. Dlaczego go nie było, kiedy igrzyska czy mistrzostwa świata przyznawano Chinom czy Rosji?

Chiny i Rosja korumpowały przy tym wiele biednych państw. Co może dać owym dziesiątkom państw w imię postawienia się ekspansji autorytaryzmu członkostwo w lidze demokracji?

Remember Soros in Santiago?” – spotkanie po latach z prezydentem Daniło Turkiem