Doktryny idealizmu dyplomatycznego

Pod wpływem impulsu politycznego (wynikającego z reguły z zachowania innych partnerów) formułowane są czasem doktryny, które razić mogą swoją oczywistością. Ale angażuje się rzesze dyplomatów w ich nagłaśnianie, propagowanie i tłumaczenie. Bez przekładania sloganów na jakiekolwiek konkretne działania. Bo służą owe doktryny przede wszystkim do zamanifestowania określonej postawy politycznej. Zaliczyć do takich doktryn należy głoszone ostatnio przez niektóre państwa zachodnie koncepcje „porządku opartego na zasadach” czy „skutecznego multilateralizmu”. Trudno je podważać. Obezwładniają swoją słusznością. Ale co miałoby z nich wynikać, czasami trudno dociec.

„Porządek oparty na zasadach” jest w nowożytnym świecie oczywistością, przynajmniej od czasu Pokoju Westfalskiego. W tym przecież celu rozwijało się na przestrzeni wieków prawo międzynarodowe. Jego istotą było formułowanie zasad i reguł zachowania państw w ich stosunkach zewnętrznych. Oczywiście w ostatnich latach chodziło Zachodowi o przesłanie silnego sygnału politycznego przede wszystkim pod adresem Rosji, że łamanie ustalonych norm (aneksja Krymu czy obecna wojna przeciw Ukrainie), ich osłabianie (denonsacja porozumień rozbrojeniowych), obchodzenie (wspieranie separatyzmów) jest psuciem porządku międzynarodowego. Rosja, i owszem, sygnał odczytała prawidłowo i poddała koncepcję „porządku opartego na zasadach” kąśliwej krytyce, jeszcze nim dokonała inwazji na Ukrainę. Oskarżyła Zachód, że rości sobie monopolistyczne prawo do formułowania zasad i rozliczania innych państw z ich stosowania. I dalej bezczelnie łamała owe normy.

Jest istotnie poważnym problemem współczesnego porządku, że Zachód, z jednej strony, a Rosja i Chiny z drugiej, mają odmienne wyobrażenie, co do tego, jakie zasady winny stanowić fundament porządku międzynarodowego. Rosja i Chiny chcą cofnąć świat do początku XX wieku, prymatu paradygmatu interesu narodowego i suwerenności, absolutnego zakazu ingerencji w sprawy wewnętrzne, potwierdzenia prawa do uprawiania polityki siłowej (asertywnego nacjonalizmu). Rosyjska agresja na Ukrainie stała się niepodważalnym dowodem tych zamiarów.

Zachód nie chce się zaś wyrzec dążenia do oparcia porządku światowego na wartościach liberalnych (prawa człowieka, demokracja, praworządność, wolna gospodarka), usankcjonowania interwencjonizmu międzynarodowego w imię tych wartości. Choć depresyjne konkluzje z porażek liberalnych modeli w Afganistanie, Iraku, i innych miejscach na świecie mogłyby Zachód do tego zniechęcać.

Czy możliwy jest porządek i przewidywalność, jeśli świat przepoławia spór o wartości i zasady? Należy wątpić.

Inną kwestią jest, że polityka międzynarodowa nie nadąża za próbą wypracowania zasad, które pomagałyby podejmować nowe wyzwania. Dotyczy to w szczególności zachowania państw w cyberprzestrzeni, zasad regulujących migrację w skali globalnej, ograniczeń na możliwość prowadzenia tzw. wojen hybrydowych, wykorzystywania surowców naturalnych jako instrumentu politycznego, odpowiedzialności państw za transgraniczne pandemie i wiele innych kwestii.

Iście liberalna wiara Zachodu w nieuchronność triumfu nowoczesnych zasad porządku międzynarodowego została wyraźnie zachwiana. Już nie tylko Rosja czy Chiny kontestują liberalny porządek. Ale także elity rządzące w niektórych państwach zachodnich. Węgry Orbana oświadczające, że nie będą w imię zasad płacić za koszta wojny rosyjsko-ukraińskiej wyłamały się niewątpliwie po raz kolejny z filozofii Zachodu. Ale przecież Polska Kaczyńskiego w sporach z instytucjami europejskimi, czy Turcja Erdogana w niesnaskach z Europą czy sąsiadami uprawiają na dobrą sprawę rosyjsko-chińską wizję polityki międzynarodowej opartej na nieograniczonej niczym suwerenności, nieingerencji w sprawy wewnętrzne, prymacie trybalnych interesów.

Czy Zachód zrezygnuje z prób realizowania własnej wizji porządku w świecie, przestanie podejmować interwencje humanitarne, nawet w najbardziej ewidentnych przypadkach ludobójstwa (jak wcześniej Rwanda), zaniecha wprowadzania sankcji wobec państw naruszających prawa człowieka, przystanie na uwiąd trybunałów międzynarodowych? Oby nie. Solidarna postawa wobec Ukrainy napawa optymizmem. Nawet jeśli Zachód przejawiał opieszałość w reagowaniu na przygotowania wojenne Rosji do inwazji na Ukrainę, nawet jeśli zbyt mozolnie przełamywał opory przed dostawami broni, nawet jeśli sankcje wprowadzał nie dość zdecydowanie, to wymiarze polityczno-moralnym dowiódł, że dorósł do stosowania zasad bezpieczeństwa zbiorowego, zrozumiał, że starcie z Rosją ma wymiar strategiczny, a jego wynik zadecyduje o kształcie porządku międzynarodowego.

Ale jeszcze musi także pokazać, że jest głęboko wierny wartościom w swoim własnym gronie. Sposób reakcji Unii Europejskiej na naruszanie praworządności w Polsce i na Węgrzech nabiera więc systemowo globalnego wymiaru. Podobnie jak stosunek USA i UE do praktyk Erdogana w Turcji. Ekipa rządząca PiS liczyła bardzo, że wojna na Ukrainie i status Polski jako państwa frontowego zmusi Zachód do spojrzenia przez palce na łamanie zasad demokracji i praworządności w Polsce. Ale na szczęście się przeliczyła.

Inną ulubioną koncepcją politycznomiędzynarodową Unii Europejskiej stała się w ostatnich dwóch dekadach koncepcja „skutecznego multilateralizmu”. Pojawiła się ona wpierw w kontekście nieproliferacji broni masowego rażenia. Wpisano ją, na późnych stadiach prac redakcyjnych, do Europejskiej Strategii Bezpieczeństwa przyjętej w 2003 r. Kontekst polityczny był oczywisty. Unia Europejska chciała zdystansować się od amerykańskiej polityki rozwiązywania problemu nuklearnego w odniesieniu do KRLD i Iranu drogą jednostronnych sankcji, a przede wszystkim pokazać swój odmienny punkt widzenia na amerykański interwencjonizm, czyli działanie metodą faktów dokonanych (inwazja na Irak), skrytykować postawę fac et excusa. Multilateralizm zakłada prowadzenie dialogu i konsultacji w konfiguracji składającej się z co najmniej trzech państw i w oparciu o istniejące instytucje międzynarodowe i usankcjonowane metody.

„Skuteczny multilateralizm” stał się doktrynalnym kamieniem węgielnym wspólnej polityki zagranicznej Unii Europejskiej. I dobrze sprawdził się w rozwiązywaniu irańskiego nuklearnego wyzwania, kiedy Unia Europejska oraz Francja, Niemcy i Wielka Brytania uczestniczyły w negocjowaniu porozumienia, osiągniętego w 2015 r., a przedstawiciele Unii Europejskiej odgrywali pożyteczną rolę pośredniczą. Ale w omawianiu np. nuklearnej kwestii koreańskiej Unia nie uczestniczyła. W prowadzonych w latach 2003-2009 (a w zasadzie do 2007 r.) rokowaniach żadnych europejskich państw, ani instytucji unijnych przy stole nie było. Zupełnie, jakby koreański problem był problemem lokalnym. Kiedy w 2015 r. zostałem dyrektorem Departamentu Azji i Pacyfiku w MSZ zgłosiłem nawet ideę, aby powołać specjalnego przedstawiciela UE ds. Półwyspu Koreańskiego. Ale do tego nie doszło. Unia Europejska, aktor było nie było globalny, wykazuje zastawiającą bierność wobec wyzwania koreańskiego.

„Skuteczny multilateralizm” nie spowodował, aby Unia Europejska nalegała na obecność w formacie normandzkim dot. Donbasu czy w grupie mińskiej dot. Górskiego Karabachu. Nie nalegała nawet, aby państwa europejskie, które tam wchodzą (odpowiednio – Francja, Niemcy oraz Francja) należycie informowały czy konsultowały swoje działania na tych polach. Oba formaty dziś nie funkcjonują w praktyce, a Przewodniczący Rady Europejskiej, co odnotowuję tu ze szczerą radością, przejął wiodącą rolę na Zachodzie jako mediator między Azerbejdżanem i Armenią.

Przyjąć więc należy, że Europejczycy zachowują różną interpretację, co „skuteczny multilateralizm” miałby znaczyć i jakie dyrektywy działania miałyby z niego wynikać.

Jedno nie ulega wątpliwości – jest to koncepcja tak oczywista, że trudno się z nią nie zgadzać. Czy wykluczać ma ideę jednostronnych działań? Ależ Unia je nie przestała praktykować. Wiedząc, że nie ma szans na przeprowadzenie jakichkolwiek retorsji wobec Rosji w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, przyjmuje jednostronnie wprowadzane sankcje przeciw niej. I bardzo słusznie, chociaż zawsze lepiej mieć mandat Rady Bezpieczeństwa.

Przez lata dyplomacja niemiecka lansowała rozmaite doktryny idealistyczne w rodzaju „Wandel durch Handel”, „Annaeherung durch handel”. W wymiarze abstrakcyjnym trudno było z nimi polemizować. Stały się wszakże przykrywką dla politycznego appeasementu wobec Rosji i cynicznego merkantylizmu wobec Chin.

Takie koncepcje dobrze wyglądają w strategiach i programowych exposé. I wiem o tym dobrze. Sam próbowałem podobnie słuszne koncepcje na potrzeby ministrów formułować. Wielokrotnie uczestniczyłem w procesie przygotowania dorocznych programowych wystąpień ministrów spraw zagranicznych na forum Sejmu. Redagowałem je od początku do końca dwa razy, oba dla ministra Włodzimierza Cimoszewicza (w 2003 i 2004 r.). Miałem spory wkład w sejmowe exposé ministra Rotfelda w 2005 r. Zbierałem różne myśli i koncepcje pod koniec 2004 r., nie przewidując, że nastąpi zmiana ministra (z Cimoszewicza na Rotfelda), a ja sam zostanę wiceministrem. Nowe obowiązki w styczniu 2005 r. obciążyły mnie tak bardzo, że nie byłem w stanie wygospodarować ani czasu, ani energii, by wesprzeć ministra Rotfelda posilniej w redagowaniu tekstu. Z moich tez zostało w ostatecznej wersji sporo, ale minister Rotfeld osobiście nadawał kształt przemówieniu.

Projekty sejmowych expose dla ministra Cimoszewicza pisałem jednym ciągiem (oczywiście z uwzględnieniem wkładów poszczególnych komórek resortu). Przez jeden weekend. Zaczynałem w piątek wieczorem, a kończyłem w poniedziałek nad ranem. Pisało mi się łatwo, bo poglądy ministra znałem dobrze, nie musiałem targać się z myślami, czy taka czy inna formuła przypadnie mu do gustu. Minister oczywiście nanosił zmiany (czyli poprawki), ale byłem mu ogromnie wdzięczny, że nie naruszał ani stylu, ani rytmu proponowanego tekstu. Bo, jak to mówią eksperci, najważniejsze w każdym znaczącym wygłaszanym tekście są rytm i wewnętrzna dynamika. Jak każdy znaczący tekst dla kierownictwa resortu czy państwa, pisałem sejmowe exposé słuchając muzyki. Exposé w 2003 r. powstawało pod Missę solemnis Beethovena. Exposé w 2004 r. pod Wielką mszę c-moll Mozarta.

Wielką frajdę sprawiło mi pisanie tez do pierwszego exposé ministra Skubiszewskiego na forum Sejmu w 1990 r., bo można było uruchamiać nieznane obszary politycznej wyobraźni, choć gotowych fraz, zwłaszcza w otwierających przemówieniach akapitach, trafiło do ostatecznej wersji niewiele (myśli trochę tak). Jak przekazał Minister: „Żeby przemówienie zabrzmiało wiarygodnie, musiałem wszystko napisać sam, swoimi słowami”. I miał najsłuszniejszą rację. Redagował tę część sam. Ale miałem też żal, że bokiem mój ówczesny bezpośredni zwierzchnik przemycił do tekstu niedojrzałe koncepcje (np. propozycję powołania Europejskiej Rady Współpracy, którą oceniałem bardzo krytycznie), a nie skorzystano z niektórych pomysłów na zasygnalizowanie naszego kursu na integrację z Zachodem.

Rządy PiS-u przyniosły nieznaną wcześniej mizerię koncepcyjną. Nie dziw, że doszło nawet do zawieszenia praktyki dorocznych expose polityki zagranicznej. Kolejny objaw totalnej zapaści naszej dyplomacji.

W pisaniu przemówień (podobnie jak w życiu) najważniejsza jest muzyka (z Krzysztofem Pendereckim, 2017 r.)