Państwo światowe, czyli ostatnia utopia dyplomacji

Nasz przegląd doktryn polityki zagranicznej i międzynarodowej zbliża się nieuchronnie ku końcowi. Niech zwieńczy naszą już ponad roczną peregrynację opis najbardziej prometejskiej i utopijnej idei polityki międzynarodowej – idei państwa światowego. Idea państwa światowego nie stała się dotąd oficjalną doktryną polityki zagranicznej żadnego państwa. Co nie może dziwić, bowiem państwo światowe kładłoby kres tradycyjnie pojmowanej polityce zagranicznej państw narodowych. Ale postulat przezwyciężenia trybalizmu w polityce międzynarodowej jest oczywiście stary. Przypomnieć wystarczy, że to m.in. ideologia marksistowska odwoływała się do celu zbudowania światowej wspólnoty bez państwa. Światowa rewolucja proletariacka miała ogarnąć cały świat, znieść klasy, a zatem i instrument wyzysku klasowego, jakim było państwo. Doktryna polityki zagranicznej ZSRS po rewolucji bolszewickiej otwarcie nie eksponowała idei rozszerzania państwa rządzonego przez klasę robotniczą aż po utworzenie globalnego państwa proletariackiego, choć niewątpliwe była doktryną globalnej ekspansji komunizmu. Leninizm wszakże zakładał, że państwa proletariackie będą nieuchronnie się pomnażać, a kiedy obejmą cały świat uniwersalne państwo klasy robotniczej natychmiast zacznie obumierać.

Idea państwa światowego (rządu światowego) jest niewątpliwie ostatnią wielką utopią polityki międzynarodowej. W miękkiej wersji, jako rozbudowany system zarządzania globalnego łączących swą suwerenność, pokojowo nastawionych państw, jest kontynuacją kantowskiej wizji Foedus Pacificum, federacji która chroniłaby wolność i suwerenność związanych nią państw. Jej zalążkiem byłoby Civitas Gentum, rozrastające się stopniowo, by objąć w końcu swoim zasięgiem cały świat. Wielu widzi w Unii Europejskiej ucieleśnienie kantowskiej idei Civitas Gentum i regionalne wydanie pokojowej federacji. Niewątpliwe bowiem jest Unia wspólnotą wykluczającą użycie siły, przemoc w jakiejkolwiek formie dla rozwiązywania sporów między narodami w jej gronie. Spory i konflikty, nawet o zabarwieniu terytorialnym w jej ramach istnieją. Czasem nawet zakłócają jej działalność. Hiszpańsko-brytyjski spór o Gibraltar zablokował swego czasu zawieranie przez Unię m.in. umów o ruchu lotniczym z kilkoma państwami (po opuszczeniu Unii przez Wielką Brytanię natychmiast je sformalizowano). Ale nikomu nie przyszłoby do głowy używanie argumentu siły, aby dochodzić swoich racji.

W postmodernistycznych rozważaniach zakłada się, że sfera ucywilizowanych zachowań państw będzie się rozszerzać w miarę dojrzewania społeczeństw, a w imię wspólnych globalnych wyzwań będą one łączyć swoje siły, cedując na rzecz wspólnych struktur stosowne uprawnienia. Rzeczą znamienną jest, że Unia Europejska widziana przez tak wielu jako najlepszy sposób na urządzenie całego świata sama w swojej wspólnej polityce zagranicznej do wizji światowego państwa czy chociażby namiastki ponadnarodowego zarządzania się nie odwołuje. A przecież uniwersalizm jest traktowany jako immanentna cecha europejskiej tożsamości. Pora najwyższa, by Unia zaczęła się nim inspirować.

Stary uniwersalizm zrodzony w epoce oświecenia wywodził się ze wspólnoty korzeni cywilizacji ludzkiej, z przekonania, że wszyscy ludzie są dziećmi tego samego Boga, że rodzą się z tymi samymi niezbywalnymi prawami. Problem polega nie tyle na tym, że stary uniwersalizm został naznaczony piętnem zachodniego suprematyzmu, skojarzony został z kolonializmem i imperializmem. Większym problemem jest to, że dość szybko został pożeniony w XIX wieku z ideą narodową. Przekształcił się w szlachetnym wydaniu w internacjonalizm, który dziś wyczerpał swój potencjał.

Nowy uniwersalizm wyrasta ze wspólnoty przeznaczenia cywilizacji ludzkiej, przekonania, że czeka nas jako rodzaj ludzki wspólne przeznaczenie związane z losem naszej planety i wspólna odpowiedzialność za planety przyszłość.

Ale o splotach starego i nowego uniwersalizmu i europejskiej odpowiedzialności opowiem innym razem, w innym formacie (choć nie tak szybko).

Najważniejszym motywem przez wieki całe dla snucia wizji państwa światowego było zaprowadzenie porządku wykluczającego wojny i naruszanie prawa. Pisał już Dante, że najprostszym sposobem na wykorzenienie wojen jest obwołanie światowego monarchy. Nie będzie on wystawiony na pokusę zdobyczy terytorialnych, bo kiedy będzie już mieć pod sobą wszystko, nie będzie miał z kim o terytorium walczyć, a naruszycieli ładu będzie mógł siłą poskramiać.

Idea państwa światowego złapała wiatr w żagle po II wojnie światowej, ale musiała uwzględnić nadejście epoki nuklearnej konfrontacji. Poważni analitycy widzieli wtedy w państwie światowym logiczny sposób zbudowania trwałego bezpieczeństwa opartego na zasadzie bezpieczeństwa zbiorowego. Być może Plan Barucha z 1946 r. poddania centralnej, ponadnarodowej kontroli energii atomowej był zaprzepaszczoną okazją pójścia tą drogą. Ale nie miał on wtedy żadnych szans na realizację. Związek Radziecki widział w nim próbę zalegalizowania amerykańskiego monopolu na broń atomową, a wdrożenie Planu wymagałoby choćby minimum zaufania między państwami, co w warunkach narastającej konfrontacji było niemożliwe do osiągnięcia.

Kiedy w 2009 r. Barack Obama reanimował ideę świata bez broni atomowej, dla jej realizacji bynajmniej tworzenie ponadnarodowej struktury światowej nie było mu już potrzebne. To ważne, bo istnieje pogląd, że bez powszechnej denuklearyzacji trudno poważnie rozważać utworzenie światowego rządu. Jak bowiem wyobrazić sobie możliwość podejmowania przezeń jakichkolwiek środków przymusu wobec państw, które, jak w przypadku KRLD, na arsenale nuklearnym opierają całą swoją zdolność do stawiania czoła zewnętrznym naciskom.

Globalizacja dodała intelektualnego uroku idei państwa światowego. Uwypukliła ona słabość koncepcji państwa narodowego, ograniczone efekty działania lokalnego, nawet w zintensyfikowanej postaci. Najbardziej do wyobraźni przemawia gospodarczy wymiar globalizacji. Świat stał się gospodarczo systemem naczyń połączonych. A kryzys finansowy dał zwolennikom rządu światowego nowy argument – konieczność poskromienia globalnej władzy kapitału, nad którą w erze globalizacji nie są w stanie zapanować państwa narodowe. Kiedy w potrzebie, kapitał międzynarodowy zawsze odszuka w sobie narodowe barwy. Kiedy jednak w ekspansji – rządy narodowe niewielkie mają dźwignie wpływu na jego zachowanie.

Światowa gospodarka po drugiej wojnie światowej rozwijała się pod przemożnym wpływem Stanów Zjednoczonych. Dziś amerykańska dominacja gospodarcza (z dolarem jako nieformalną walutą światową) kurczy się. Mimo wszakże wyzwania rzuconego przez Chiny (czy w perspektywie przez Indie) pozostanie Ameryka centrum postępu technologiczno-innowacyjnego, a w jakimś sensie i cywilizacyjnego. Ale jej zdolność do zaradzania światowym problemom gospodarczym już teraz jest wydatnie nadwątlona. Świat prawdopodobnie zmierza w kierunku jednolitego rynku (mimo widocznych obecnie tendencji de-globalizacyjnych). Przepływy kapitałowe, walutowe, handlowe, ludnościowe, informacyjne będą czynić granice coraz bardziej porowatymi, a polityki gospodarcze państw narodowych coraz bardziej bezsilnymi. Nie pomogą ani protekcjonizm, ani własna waluta, ani polityka bankowa. W dystopijnej wersji światowy zintegrowany rynek pozbawiony realnego państwowego nadzoru wygeneruje nieuchronnie deficyt popytowy, zdemoluje rynki pracy, wyhoduje niespotykane w skali przestępstwa gospodarcze i spekulacyjne, nakręci praktyki monopolistyczne chociażby związane z kurczącymi się zapasami niektórych surowców naturalnych. Koronnym zaś argumentem zwolenników rządu światowego jest niezdolność rynku do poradzenia sobie z takimi wyzwaniami, jak zmiany klimatyczne. Istotnie, narodowe i międzynarodowe rynki nie sprzyjały powstrzymaniu negatywnych zmian klimatycznych. Bez silnej interwencji państwowej (międzynarodowej) przełomu w walce ze zmianami klimatycznymi by nie było. Podobnej interwencji administracyjnej wymaga radzenie sobie ze skutkami tych zmian.

Państwowej interwencji wymagają takie wyzwania, jak choćby procesy demograficzne i migracyjne w świecie. Przypomnijmy, że bez interwencji państwa Chiny nie poradziłyby sobie z niekontrolowanym wzrostem ludności. Podobnie, bez rządowej polityki pronatalnej Europa nie da sobie rady choćby częściowo zasypać luki demograficznej. Rynki nie dają gwarancji podejmowania problemów ubóstwa, opieki zdrowotnej, migracji. Bez państwa ani rusz.

Globalna pandemia COVID-19 uświadomiła słabość międzynarodowych mechanizmów przeciwdziałania podobnym zagrożeniom. Sporo krytyki wywołała niezdolność choćby Światowej Organizacji Zdrowia do zmobilizowania skutecznej reakcji, w tym okazania pomocy państwom słabszym i biedniejszym w radzeniu sobie ze skutkami pandemii. A mają pandemie przecież powracać. Nawet jeśli krytyka nie była całkiem uzasadniona, zabrakło inicjatyw, zwłaszcza ze strony państw zachodnich, jak wzmacniać uniwersalne instrumenty poodejmowania podobnych sozologicznych wyzwań.

W opinii uznanych autorytetów, chociażby Juergena Habermasa, nawet takie wyzwanie, jak zapewnienie skutecznych gwarancji praw człowieka, nie jest możliwe bez wdrożenia elementów rządu światowego. Ponowił on swego czasu postulat powołania światowego trybunału karnego, utworzenia parlamentu światowego, wprowadzenia praktyki referendów ludowych w skali świata.

Zwolenników państwa światowego umacnia w ich przekonaniach wyzwanie dotyczace zarządzania tzw. globalnymi dobrami wspólnymi. Pozostają one poza jurysdykcją państw narodowych, a jednocześnie podlegają wspólnemu użytkowaniu.

Klasycznym dobrem wspólnym jest światowy ocean. Prawo morza reguluje zasady nawigacji, zakres jurysdykcji nad wodami przybrzeżnymi i szelfem terytorialnym, zasady korzystania z dna morskiego, eksploracji bogactw naturalnych i biozasobów. Problem degradacji środowiska oceanicznego, a zwłaszcza zanieczyszczenia wód, zubożenia różnorodności biologicznej inspiruje organizacje pozarządowe do wysuwania postulatów bardziej rygorystycznych regulacji zachowania państw i podmiotów pozapaństwowych na obszarach morskich, wychodzących poza klasyczny schemat współpracy państw, na jakim oparto funkcjonowanie Konwencji Narodów Zjednoczonych o prawie morza z 1982 r.

Innym dobrem wspólnym jest atmosfera. Zanieczyszczenia transgraniczne, dziura ozonowa, efekt cieplarniany zmobilizowały społeczność międzynarodową do zawarcia kilku istotnych globalnych umów międzynarodowych regulujących działalność państw względem atmosfery. Układ o zakazie prób jądrowych w atmosferze, przestrzeni kosmicznej i pod wodą z 1963 r., Konwencja wiedeńska o ochronie warstwy ozonowej (wraz z Protokołem Montrealskim), Konwencja w sprawie transgranicznego zanieczyszczania powietrza na dalekie odległości z 1979 r., a wreszcie Protokół z Kioto z 1997 r. i Umowa Paryska z 2015 r. regulujące emisje gazów karbonowych stały się kamieniami milowymi we współpracy państw na rzecz czystej i zdrowej atmosfery.

Traktat o przestrzeni kosmicznej z 1967 r. reguluje działalność państw w kosmosie, na Księżycu i innych ciałach niebieskich. Wyklucza roszczenia jurysdykcyjne do ciał niebieskich, zakazuje rozmieszczania w kosmosie broni jądrowej, daje prawo do nieskrępowanych badań naukowych i eksploracji. Zwolennicy bardziej sprawczego zarządzania kosmicznym dobrem wspólnym wskazują jednak na rosnące problemy z zanieczyszczeniem orbity okołoziemskiej, dążeniami do militaryzacji kosmosu, a wreszcie na konieczność opracowania mechanizmów współpracy globalnej w obliczu zagrażających Ziemi ruchów meteorytów, asteroidów i innych ciał, których orbity mogą okazać się na kolizyjnym z Ziemią kursie. Ponadnarodowa instytucja mogłaby dać rękojmię skutecznego działania.

Dobrem wspólnym w świetle Traktatu Waszyngtońskiego z 1959 r. jest Antarktyda. Nie zezwala Traktat na prowadzenie działalności wojskowej, nie uznaje terytorialnych roszczeń, stanowi o wolności badań naukowych. Jest co prawda kilka państw, które traktują części Antarktydy jako strefy specjalnych praw. Wystarczy pojechać do Chile czy Argentyny, aby zobaczyć jak kolorowana jest tam mapa Antarktydy. Ale dopóki zgodne w negowaniu zakusów jurysdykcyjnych są wielkie mocarstwa, a zwłaszcza USA, Rosja czy Chiny, to status Antarktydy jako dobra wspólnego nie jest zakłócany. Jest na jej obszarze kilkadziesiąt baz naukowych, ale wchodzenia sobie w drogę i sporów na tle ich rozmieszczania nie ma. Antarktyda kryje pod czapą lodu ponoć kuszące złoża bogactw naturalnych, w tym ropy i gazu. Koszty ich wydobycia są na razie na tyle zaporowe, że działalność gospodarcza na kontynencie nie wchodzi w najbliższych latach w grę.

Więcej niepokoju budzą działania niektórych państw w Arktyce. Ocieplenie klimatu rejon ten uatrakcyjniło geostrategicznie. Zbigniew Brzeziński uznawał Arktykę za potencjalny rozsadnik napięć globalnych. Prezydent Biden podniósł temat Arktyki w rozmowach z Putinem w 2021 r. nie bez uzasadnionego powodu. Rada Arktyczna powołana na mocy Paktu Ottawskiego z 1996 r. skupia uwagę na aspektach zachowania środowiska naturalnego. Ale to z punktu widzenia globalnej geopolityki temat jednak drugorzędny.

Dobrem wspólnym obwołano też cyberprzestrzeń. Teoretycznie jest przestrzenią otwartą, nie podlegającą zarządzaniu państwowemu. Postępuje wszakże jej bałkanizacja, poszczególne państwa wprowadzają elementy nadzoru, cenzury i blokady. A nade wszystko wykorzystują wirtualny świat do działań agresywnych, wrogich. Cyberprzestępczość wyrosła do gargantuicznych rozmiarów. Cyberprzemoc weszła do arsenału hybrydowych wojen. Cyberbezpieczeństwem zajmuje się Międzynarodowy Związek Telekomunikacyjny. Pojawiły się nawet inicjatywy wykorzystania tej globalnej instytucji do regulowania zasad korzystania z cyberprzestrzeni. Przyjęto kilka rezolucji ZO ONZ odnoszących się do sektorowych aspektów cyberbezpieczeństwa Powołano specjalny panel międzynarodowy, który przygotował modele zarządzania Internetem. Podobne panele zwoływano i pod egidą organizacji i instytucji pozarządowych. Dyskusjom wszakże końca nie widać. Nadal brak woli politycznej do całościowego uregulowania problemu. 28 kwietnia 2022 r. z inicjatywy USA przyjęto Deklarację ws. Przyszłości Internetu. Przyłączyło się do niej ponad 60 państw, ale kilka znaczących państw demokratycznych jeszcze się pod nią nie podpisało. A wolność Internetu może się stać kluczową dla nowego ładu międzyanrodowego kwestią.

Nie będzie nowego ładu opartego na wartościach bez jego odwzorowania w wolności Internetu.

Instrumenty prawnomiędzynarodowe i instytucjonalne zarządzania dobrami wspólnymi są produktem tradycjonalistycznego pojmowania stosunków międzynarodowych, w których aspekt suwerenności państw jest naczelnym i niepodważalnym aksjomatem. Mają więc przypisane inherentnie, właściwe owemu paradygmatowi słabości. Przede wszystkim, instrumenty traktatowe nie są w pełni uniwersalne. Państwa, czasami kluczowe dla efektywności tych instrumentów, zachowują suwerenne prawo do nieprzystępowania bądź wychodzenia z owych reżimów prawnych. Po drugie, brak jest skutecznych narzędzi egzekwowania zobowiązań. Mogą to robić na własną rękę poszczególne państwa, ale bez upoważnienia ogólnego. Mogą czasami być angażowane do rozstrzygania sporów trybunały i arbitraże międzynarodowe, ale też bez gwarancji wyegzekwowania rozstrzygnięć. Decyduje presja polityczna ze strony poszczególnych państw. Wystarczy przypomnieć, choćby w odniesieniu do prawa morza, napięcia wywołane np. działaniami Rosji wobec ukraińskich okrętów na Morzu Azowskim jeszcze przed wojną 2022 r., czy działaniami tureckimi w Morzu Egejskim. Bez zaangażowania politycznego Unii Europejskiej napięcia te trudno byłoby załagodzić.

Pojawiły się pomysły wykorzystania do zarządzania dobrami wspólnymi Rady Powierniczej ONZ. Bez praktycznych konsekwencji jednakowoż. Tym niemniej jedyną realistyczną drogą wprowadzania pierwiastków zarządzania ponadnarodowego w skali globalnej jest wykorzystanie jako ich matrycy Organizacji Narodów Zjednoczonych. Uprawnienia ponadnarodowe ma ona wszakże w bardzo wąskim wycinku – w zakresie wprowadzania środków przymusu na mocy artykułu 49 Karty przez Radę Bezpieczeństwa. Żadnych zarządczych prerogatyw nie posiada ona w sferze gospodarki światowej, problemów społecznych, praw człowieka, ochrony środowiska naturalnego i innych. Jej podstawową słabością jest wszakże anachroniczny sposób funkcjonowania i powszechnie krytykowany brak reprezentatywności i ograniczony mandat obecnej formuły Rady Bezpieczeństwa. Formuła przywództwa światowego odzwierciedlona w zarządzaniu ONZ jest odbiciem starego powojennego świata. I z tego właśnie powodu Rada Bezpieczeństwa musiała okazać się bezsilna wobec rosyjskiej agresji na Ukrainę. A już obecność w Radzie Rosji – państwa, które złamało fundamentalne postanowienia Karty NZ, zakrawa na kpinę.

Widoków na reformę Rady Bezpieczeństwa nie ma wszakże w obserwowanej przyszłości.

Obecna formuła zarządzania światem odpowiada i Stanom Zjednoczonym, a już z pewnością Rosji. Chiny nigdy nie uległy pokusie radykalnej jej przebudowy, wierząc, że starczy im siły na wykorzystanie obowiązującej formuły we własnych interesach. Stany Zjednoczone bronią swojej swobody ruchów w rozwiązywaniu problemów świata. Na żadne pomysły cesji swoich suwerennych praw w przewidywalnej przyszłości nie pójdą. Rosja broni zaś odzwierciedlonego w ONZ swojego wielkomocarstwowego w skali globalnej statusu. A i wiele kluczowych państw rozwijających się, w tym Indie, żywią obawy, że nowy model zarządzania światem może być zachodnim fortelem ugruntowania supremacji Zachodu w warunkach jego gasnącej gospodarczej, ludnościowej i militarnej potęgi.

Nie służy autorytetowi ONZ funkcjonowanie globalnych platform o ograniczonym członkostwie. Przywództwo G-7 w kreowaniu globalnej agendy gospodarczej, czy ustalenia w ramach szczytów G-20 osłabiają pośrednio znaczenie ONZ. Proponowana kiedyś przez Putina formuła szczytów G-5 (stali członkowie RB) była interpretowana jako próba zalegitymizowania nowego dyrektoriatu w skali globalnej.

Radykalnej reformy ONZ na horyzoncie nie widać. Mimo, że w nowym milenium wysiłki reformatorskie zyskały całkiem sprawczą dynamikę. Ale doprowadziły w sumie do zmian w swoich skutkach o drugorzędnym znaczeniu.

Był czas, że reforma ONZ stała się wehikułem globalnej aktywności polskiej dyplomacji.

Jesienią 2002 r. flagowym projektem politycznym, nad którym powierzono mi opiekę, była polska inicjatywa Nowego Aktu Politycznego ONZ. Zgłosił ją minister spraw zagranicznych Włodzimierz Cimoszewicz na sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ we wrześniu 2002 r., a impuls wyszedł od ówczesnego wiceministra spraw zagranicznych Adama D. Rotfelda, zaś pierwsze hasłowe zapisy – od profesora Romana Kuźniara, mojego poprzednika na fotelu dyrektora planowania politycznego w MSZ.

Inicjatywa była nadzwyczaj trafna. Z zapałem zabrałem się do jej rozwijania. Nie chodziło w niej o podmianę czy renegocjację Karty NZ. Chodziło o przygotowanie nowego dokumentu politycznie wiążącego, który odzwierciedlałby potrzeby nowej epoki i mobilizował do działania wobec wyzwań współczesności. Przeprowadziliśmy zaraz po zgłoszeniu inicjatywy wstępne rozeznanie wśród ekspertów polskich i zagranicznych co do ewentualnych idei, które mogłyby konkretnie zostać uwzględnione w rozwinięciu inicjatywy. Niewiele dały uchwytnej inspiracji, co tylko wywołało u mnie niezbędną wewnętrzną mobilizację intelektualną (nie ma to jak działać pod presją).

Przed Bożym Narodzeniem w 2002 r. powstał nasz pierwszy non-paper (całkiem treściwy, bo dziesięciostronicowy), z którym mogliśmy zacząć rozmowy z partnerami. Ów non-paper podyktowałem w języku angielskim w pociągu relacji Poznań-Warszawa wracając z konferencji Instytutu Zachodniego (zirytowany nieudolną próbą zredagowania tekstu przez jednego ze współpracowników). Tę pociągową etiudę zaakceptowało (bez poprawek, bo dobra widocznie była, niech się po latach pochwalę) kierownictwo resortu. I poszła ona w świat z dobrym skutkiem.

W lutym 2003 r. wybrałem się z kolegą z departamentu zajmującego się problematyką ONZ na rekonesans do Nowego Jorku, by zbadać reakcję na naszą inicjatywę wśród stałych przedstawicieli państw przy ONZ. Może aż nie za bardzo, ale mogło szokować, że zdecydowana większość indagowanych delegacji naszej inicjatywy zwyczajnie w pamięci nie odnotowała. Debata generalna na sesji Zgromadzenia Ogólnego to prawie dwieście przemówień i taka kakofonia głosów, że państwo wielkości nawet Polski jest tam w pojedynkę słabo widziane. I rzeczywiście trzeba wysiłku i oryginalności, by swoją tożsamość na targowisku narodów zaznaczyć. Było to dla mnie zresztą dodatkowym argumentem, żeby wokół inicjatywy Nowego Aktu budować w Nowym Jorku naszą rozpoznawalność. Przeprowadziłem konsultacje z kilkunastoma przedstawicielami. Znalazł czas dla nas nawet Siergiej Ławrow, zdawkowo i kurtuazyjnie, ale czas był bardzo napięty, bo szykowała się batalia w Radzie Bezpieczeństwa nad amerykańską interwencją w Iraku. Nie dziwiło, że najbardziej ostrożnie do reformy ONZ podchodzili stali członkowie Rady Bezpieczeństwa ONZ, czujnie strzegący swoich specjalnych prerogatyw i obawiających się rozregulowania istniejących procedur. Podejrzliwie patrzyli nań członkowie ruchu zaangażowanych. Jak powiedział mi wtedy pewien ambasador z grupy tych państw: „Bo my z podejrzliwością patrzymy na wszystkie inicjatywy napływające z bogatego Zachodu”. Ale generalnie wyniki konsultacji mogły zachęcać. Za jedną z wtedy otrzymanych rad udaliśmy się na rozmowy do Ottawy, by podpytać Kanadyjczyków o doświadczenia z prac nad promowaną przez nich wcześniej inicjatywą ws. odpowiedzialności za ochronę. I dowiedzieliśmy, że promowanie inicjatyw kosztuje i to nawet miliony dolarów (na co w naszym przypadku liczyć nie mogliśmy).

W lipcu 2003 r. poprosiliśmy o opinie i idee grono byłych osobistości politycznych, akademików i ekspertów ze świata. Odpowiedzi mogły zaimponować głębią intelektualną i szczerym entuzjazmem. Środowisko akademickie gorąco poparło naszą inicjatywę, a ich przemyślenia złożyły się na bogatą publikację przygotowaną później pod redakcją profesora Rotfelda.

Na początku września 2003 r. w kierowanym przeze mnie departamencie powstało memorandum rządu polskiego w sprawie inicjatywy. Mojego serca było w nim już mniej. Z kilku powodów. Po pierwsze, dla mnie osobiście najważniejszym elementem zreformowania ONZ było podniesienie wspólnego mianownika aksjologicznego wspólnoty międzynarodowej. Innymi słowy chodziło mi bardziej o wartości i poczucie solidarności niż mechanizmy operacyjne. W tym kierunku ciągnąłem tę inicjatywę. Z konsultacji wynikało, że państwa, nie tylko te o ciągotach wtedy autorytarnych i kontestujące zachodni katalog wartości, nie były na to gotowe. Nasza inicjatywa musiała więc przechylić się w stronę uporządkowania koncepcji działania i poprawienia efektywności funkcjonowania ONZ (np. co robić z państwami upadłymi?). Poza tym, doszły mnie już plotki, że z zamiarem wystąpienia z inicjatywą prac nad kompleksową reformą ONZ miał zamiar wystąpić Sekretarz Generalny Kofi Annan. Nie można wykluczyć, że nasze działania, w tym i list w sprawie naszej inicjatywy wystosowany przez ministra Cimoszewicza z informacją o przebiegu konsultacji, utwierdził Annana w przekonaniu, że taką inicjatywę podjąć warto. I rzeczywiście dwa tygodnie po naszym memorandum, Kofi Annan ogłosił powołanie panelu ds. kompleksowej reformy ONZ.

Dla dobra sprawy nie mogliśmy więc pójść na rozwinięcie konkurencyjnego projektu. Docenił to Kofi Annan. Ale prowadzone z nim z rozmowy o powołaniu w skład jego Panelu osobistości z Polski nie przyniosły rezultatu (miał jakąś osobistą zadrę wobec sugerowanego przez nas kandydata). Udało się natomiast zorganizować w Warszawie w maju 2004 r. konsultacje regionalne z członkami Panelu. Primakow, Bildt, von Weizsacker i inni byli pod wrażeniem rezolutności warszawskich dyskutantów.

Efekt końcowy prac Panelu musiał uwzględniać wiadome ograniczenia polityczne. Byłoby jednak niesprawiedliwe skwitować, że znów góra urodziła mysz, nawet jeśli praktyczne decyzje podjęte w wyniku reformatorskiego ferworu Sekretarza Generalnego ONZ były skromne. I utrwaliły przekonanie, że tylko potężny tremor w świecie może zmienić funkcjonowanie Organizacji. Za rządów PIS (na które przypadło i polskie członkowsko w RB ONZ) nie było ani ambicji, ani zdolności do myślenia o ONZ w kategoriach z czasów ministrowania Cimoszewicza i Rotfelda.

We wrześniu 2021 r. z odważną inicjatywą reformy wystąpił Sekretarz Generalny Antonio Gutteres. Potrzebę reform ujął w sposób dramatyczny. Bez dokonania przełomu w tej kwestii, wieszczył on upadek systemu ONZ. A oenzetowska bezsilność wobec rosyjskiej agresji na Ukrainę dopisała później posępny kontekst bieżący. ONZ stała się symbolem niewydolności.

Może to już czas pomyśleć o całkiem nowym podejściu do zarządzania światem?

Przemawiam z trybuny Zgromadzenia Ogólnego ONZ (2005r.)