Paralipomena i adnotacje

Nasza wspólna wędrówka po świecie doktryn polityki zagranicznej i międzynarodowej dobiegła końca. Słowa dotrzymałem i przez rok (z lekkim naddatkiem) dostarczałem co tydzień świeżą porcję opisów, refleksji i osobistych anegdot związanych z polityką zagraniczną.

Dziś kilka końcowych komentarzy.

Pomysł, aby opisywać doktryny metodą cotygodniowych wpisów (felietonów) zrodził się podczas zbierania materiałów do publikacji książkowej. Bo to pierwotnie monografia miała być, całkiem poważna i zasadnicza. Miała mieć swoją solidną logikę i strukturę. I solidne tezy, tudzież konkluzje.
Tylko, że ja robiłem takie monograficzne projekty już dość razy, by odczuć w końcu deficyt motywacyjny.

Szczęściem ktoś zapytał mnie w połowie 2021 r.: „A może byś jakiegoś bloga zaczął na emeryturze? Tyle miałbyś do poopowiadania”. Więc dlaczego nie? W końcu, to coś nowego, forma przez mnie nie praktykowana wcześniej. Jednym słowem – wyzwanie, które może motywować. A jeśli mogło motywować, dlaczego czekać było do emerytury? Czasu miałem dość i nic do stracenia (ani do zyskania) na dobre miesiące przed emeryturą.

Nie chciałem wszakże pójść konwencjonalną drogą i stać się kolejnym komentatorem codziennych wydarzeń międzynarodowych. Na to mam jeszcze czas.

Poszatkowałem więc moje opisy doktryn na 52 (w sumie wyszło potem 54) kawałki. Co oczywiście zakłóciło odbiór całościowy. Pierwotne logiczne ramy prezentacji ujęte w pięć solidnych rozdziałów, jak to sobie planowałem, przestały być widoczne. Utraciłem możliwość zbudowania pomostów między rozdziałami, wykazywania jak każdy wyrasta harmonijnie z poprzedniego. Bo teraz każdorazowy wpis musiał funkcjonować jako byt samodzielny, bez uwikłania w konteksty i bez konieczności chronologicznej lektury blogu.

Zrezygnować też musiałem z akademickiej ornamentacji. W blogu nie było miejsca na przypisy, cytaty z myśli zapożyczonych, podpieranie się profesorskimi autorytetami, polemiki z poglądami innych. Te akurat protezy intelektualne pominąłem bez żalu. Ograniczyłem się do czystej faktografii, encyklopedycznej (wikipedycznej) wiedzy. W ten sposób zyskałem więcej miejsca na osobiste refleksje.

W trakcie pracy nad wpisami pojawiały się nowe pomysły, które groziły rozlaniem się blogu ponad zapowiedzianą przestrzeń czasową, czyli ramy jednego roku. Ale niektóre wątki i doktryny świadomie pominąłem. Ot, korciło mnie, dla przykładu, opisać doktrynę „pity politics”, kiedy przywódca partii rządzącej w Polsce znów najeżdżał na Niemcy w kwestii reparacji wojennych. Ale dałem sobie spokój, bo już o doktrynie tej pisałem w jednej ze swoich wcześniejszych książek. Parada doktryn polityki zagranicznej w moim blogu nie jest więc kompletna.

Świerzbiła mnie ręka, by przyłożyć PiS-owskim dyplomatołkom za ich polityczne szkodnictwo i profesjonalną niekompetencję, kiedy tematyczne konteksty aż się o to prosiły. Zwłaszcza po moim przejściu na emeryturę. Kilka razy z okazji skorzystałem. Ale postanowiłem generalnie upustu emocjom nie dawać. PiS-owscy dewastatorzy polskiej dyplomacji na komentarze zwyczajnie nie zasługują. Także moje, bo to blog traktujący o profesjonalnych doktrynach. Jak polską dyplomację po PiS-owskiej demolce odbudować, to oddzielna kwestia, ale wykraczająca poza tematykę blogu.

Co wszakże pominąłem z żalem, to kilka-kilkanaście tez (i hipotez) cięższych, zasadniczych niemalże, a przy tym własnych. Nie, żeby odciążyć tekst z fraz mogących lekturę utrudniać niespecjaliście. Nie, żeby obawiać się ich przechwycenia przez plagiatorów (czego niestety doświadczałem nie raz w przeszłości). Chciałem po prostu zachować moje osądy jako bonus na okoliczność wydania zbioru w postaci książkowej. Jeśli książka miałaby się kiedykolwiek ukazać, musiałaby zawierać jakąś wartość dodaną, nową jakość w stosunku do wpisów blogowych.

Czy książka wszakże się kiedykolwiek pojawi? Szczerze powiem, że dziś, czyli w połowie stycznia 2023 r., nic na to jeszcze wskazuje. Musiałby ktoś użyć argumentów co nie lada, by do jej wydania przekonać. Zresztą nie tylko mnie, ale i potencjalne wydawnictwo. Jestem oczywiście bardzo wdzięczny za pozytywne sygnały, które od czytelników mojego bloga na przestrzeni ostatniego roku napływały. Nie tylko od znajomych i rodziny. Blog miał stały i wierny krąg czytelników, skromny, bo skromny, albowiem liczący sobie kilkadziesiąt osób, przeważnie osobiście mi znanych i osobiście życzliwych. Dzięki Wam serdeczne. To dla Was przede wszystkim wyciągałem z archiwum fotografie z różnych etapów mojej dyplomatycznej kariery. Pokrywają one zdaje się wszystkie lata z okresu 1985-2019. Chciałem, aby pokazywały one dyplomatę w działaniu w różnych sytuacjach, nie tylko ściskającego dłoń światowym VIP-om i celebrytom, ale także przy stole negocjacyjnym, na trybunie międzynarodowej, w kuluarach, w podróży, na rautach, obiadach i cocktailach, przy biurku i za komputerem, w gronie współpracowników i w tłumie zwykłych ludzi (a nawet na szpitalnym łożu). I przypominały nam nasze spotkania i wspólnie przeżyte czasy.

Przypadkowych czytelników z grona adeptów dyplomacji i studentów stosunków międzynarodowych przyciągnął blog zdaje się niewielu. A to z myślą o nich wplatałem w tematyczne opisy osobiste anegdoty, relacje z dyplomatycznych działań, w których uczestniczyłem, rozmaite niedyskrecje zawodowe. Nie zawsze chodziło o konfrontowanie tak zwanej teorii z codzienną praktyką, nie zawsze chodziło o ilustrowanie encyklopedycznych tez faktami z dyplomatycznego życia. Nie kryję, że bardziej zależało mi na tym, aby pokazać młodym adeptom, że dyplomacja może dać im okazję do wdzięcznych doświadczeń, przeżyć, a nawet przygód. Że to obok wielu niedogodności, jakie z nim się wiążą, a zwłaszcza stresu, nomadycznego przymusu przemieszczania, pracy w święta i niedziele, zawód niosący w sobie znakomity potencjał wzbogacających doświadczeń. Oczywiście pod pewnymi warunkami. Pierwszym i zasadniczym jest wykształcenie nawyku porzucania stref komfortu, a zwłaszcza tej, która stała się zmorą współczesnej dyplomacji, czyli uprawiania zawodu zza biurka, przez ekran komputera, zastąpienia świata realnych interakcji personalnych, wirtualną przestrzenią korespondencji i rozmów. No, i drugi istotny warunek – chęć działania, inicjatywność, kreatywność, myślenie koncepcyjne. Tak, wiem, że czasami może to komplikować karierę, zrażać do siebie przełożonych, narażać na ostracyzm ze strony kolegów. Doświadczałem tego na własnej skórze. Ale opowiastkami z własnej drogi zawodowej, chciałem przekonać, że per saldo warto, nawet jeśli oportunizm, bierność i reaktywność wydają się niekiedy lepszymi z punktu widzenia kariery opcjami.

Kosmopolitycznie mógłbym powiedzieć wstępującemu pokoleniu dyplomatów, że przesłanie z moich dykteryjek brzmi po prostu: „diplomacy can be fun”. I pociągnąć tę tezę dalej za hukslejowskim motto: „do not put off till tomorrow the fun you can have today”.

Podsumowywać własną karierę dyplomatyczną jeszcze mi nie pora. Więc przytoczone w blogu anegdoty nie chciałem opatrywać jakimikolwiek praktycznymi radami. Nie są one zresztą kompletnym archiwum moich wspomnień. Jak można się domyślić, w pracy każdego dyplomaty pojawiają się sytuacje, które do publicznego opowiadania się nie nadają. Czasami wręcz mimowolnie człowiek staje się świadkiem słów i czynów, których relacjonować nie sposób. Nie zawsze tylko dlatego, że nie wolno (bo rygor niejawności), bądź nie wypada (bo rygor ludzkiej przyzwoitości). Czasami są one po prostu tak niewiarygodne, że grożą oskarżeniem o konfabulację. Mnie się kilka takich zdarzeń trafiło. Nie opowiadam więc o nich, bo i tak nikt by mi nikt nie uwierzył (poza najbliższą rodziną). A moja kariera dyplomatyczna przypadła na lata historycznie przełomowe. Widziałem, jak chylił się upadkowi komunizm, rozpadał ZSRR i blok sowiecki, powstawały nowe państwa i organizacje, przemeblowywały się alianse, zmieniały się paradygmaty stosunków międzynarodowych, dokonywały się rewolucje, kryzysy i wojny. Jednym słowem, działo się, oj, działo. Zaczynający dziś karierę dyplomaci mogą tylko pozazdrościć.

Chciałem rozwijać swojego bloga w myśl oświeceniowej zasady „docere et delectare”, czyli łączyć rzeczy poważne z krotochwilnymi, ale z nadzieją, że coś nowego czytelnik z lektury wyniesie. Choćby znajomość nowych słów. Dlatego też ze złośliwą niekiedy premedytacją wtykałem do każdego wpisu kilka słów i zwrotów rzadkich bądź obcojęzycznych (głównie łacińskich jak ten powyżej), makaronizmów zapomnianych. Z reguły tylko kilka i skomasowanych, aby zaglądanie do słownika nie odrywało zbyt od koncentracji na czytaniu. Mamotreptu (kolejne trudne słowo, ale już ostatnie takie na tym blogu) świadomie nie załączałem. No tak wszystkiego na tacy podawać nie chciałem.

Zignorowałem tudzież sugestie, aby prezentować wpisy w formie podcastów. Wiem, że z tego powodu straciłem co najmniej kilkoro odbiorców. Ale to dodatkowy wysiłek, który wymagałby solidnego uzasadnienia. Na razie motywacji brak.

Kończę dziś ważny rozdział w moim blogu, pragnę więc podziękować najbliższym, bez pomocy których blog by nie powstał. Syn Michał stworzył całą stronę techniczną i wizualną, nauczył mnie, jak obsługiwać mój własny blog, załadowywać go postami i apdejtować. Małżonka Anna cotygodniowymi linkami na FB popularyzowała blog wśród znajomych. A syn Piotr próbował rozszerzać krąg czytelników także poza granicami kraju.

Od lutego 2023 r. zaczynam nowy rozdział. Nadal powodowany chęcią podzielenia się swoją wiedzą i doświadczeniem. Za namową znajomego będę przez rok w comiesięcznych odcinkach udzielać rad adeptom negocjacji dyplomatycznych o tym, jak je skutecznie prowadzić. Podkreślam – wpisy będą raz na miesiąc, choć niekoniecznie dłuższe. Pierwszy – 20 lutego br. Nadal nie będzie można ich komentować. Ale komunikować się ze mną zawsze przecież można drogą okrężną: mejlem lub mesendżerem.

Do kolejnych spotkań!

Szczęśliwy emeryt, lato 2022 r.