Negocjacje nie toczą się w izolacji. Na ich przebieg wpływają oczywiście wydarzenia w szerszym świecie. Ale im dłużej rokowania trwają, tym bardziej na zachowanie negocjatorów może wpływać syndrom wieży z kości słoniowej. Trzeba umieć go przezwyciężać, przymierzać strategię i taktykę negocjacyjną do ewolucji czynników zewnętrznych.
*
Pozycję na rokowaniach międzynarodowych coraz bardziej buduje się poprzez odwoływanie się do opinii publicznej. Przy całej sekretności rokowań ważne znaczenie nabiera przekonanie opinii publicznej do własnych racji, zdobycie poparcia społecznego. Dotyczy to także, a może przede wszystkim, sytuacji, kiedy rokowania zmierzają ku rozstrzygnięciom, które mogą okazać się trudne dla zaakceptowania przez opinię publiczną. Zupełnie nie poradził sobie z urabianiem opinii publicznej prezydent Serż Sargisjan, kiedy w 2016 r. poszedł na zaakceptowanie Planu Ławrowa oznaczającego poważne ustępstwa wobec Azerbejdżanu. Trzymał wszystko w tajemnicy przed opinią publiczną, stwarzając przestrzeń dla plotek i domysłów. W efekcie wywołał tym atmosferę, która doprowadziła pośrednio do próby siłowego protestu (atak terrorystyczny na koszary policji w lipcu 2016 r.). Musiał prosić Rosjan o odroczenie ustępstw do czasu uspokojenia sytuacji i wyborów. Nikol Paszynian, kiedy zaczął negocjować traktat pokojowy z Azerbejdżanem po wojnie 2020 roku, konieczności trudnych ustępstw przed opinią publiczną nie ukrywał. Ale miał świadomość, że rozwój wypadków stawiał go pod ścianą. Nie miał nic do stracenia.
*
Kiedy zaczynałem swoją dyplomatyczna przygodę, władze PRL-u nie musiały specjalnie zabiegać o względy opinii publicznej. Chciały wszakże pokazywać nasze działania dyplomatyczne na forach międzynarodowych, w tym w KBWE, jako sukcesy władzy i dowód na samodzielność polityki zagranicznej. Relacje z obrad konferencji sztokholmskiej, ze spotkania przeglądowego KBWE we Wiedniu, rokowań CFE, a w szczególności z polskich przemówień i propozycji trafiały na eksponowane strony, nawet regionalnych gazet, bez jakiegokolwiek wysiłku ze strony MSZ.
Ale musieliśmy także dbać o zrozumienie dla naszych racji ze strony elity partyjno-rządowej. Źródłem informacji o świecie i polityce międzynarodowej dla PRL-owskiej elity władzy były tzw. biuletyny specjalne PAP. Tam opisywano rzeczywistość międzynarodową taką, jaka była, bez upiększania pod bieżące potrzeby propagandy. A elita powinna była rozumieć i popierać naszą linię na rokowaniach, zwłaszcza wtedy, kiedy przychodziło nam czynić ustępstwa.
Muszę przyznać, że sporo czasu zwłaszcza we Wiedniu w końcu lat osiemdziesiątych w związku z rokowaniami CFE, zajmowało mi opracowywanie przekazów dla korespondentów PAP, którzy szykowali teksty do biuletynu. Jeśli korespondent był kompetentny (jak chociażby redaktor Andrzej Rayzacher) zwykła rozmowa, czy luźny briefing wystarczał. Jeśli jednak korespondent wykazywał opór w przyswajaniu treści, to jedynym sposobem stało się pisanie dla niego gotowych tekstów. Tak kilka razy przyszło mi uczynić, aby uniknąć wypaczenia złożonych aspektów rokowań. Oczywiście żadnej wierszówki z tego powodu nie zarobiłem, ani uznania nie zdobyłem, bo teksty ukazywały się pod nazwiskiem całkiem obcym.
*
Stałem się z czasem gorącym orędownikiem kierowania aktywności dyplomatów na tory dyplomacji publicznej. Dotyczyć to powinno także objaśniania procesów negocjacji dyplomatycznych, nie tylko zresztą wobec opinii publicznej własnego kraju. Jeszcze większego wysiłku wymaga to objaśnianie wobec opinii publicznej drugiej negocjacyjnej strony.
Kiedy w 2015 r. objąłem funkcję ambasadora Unii Europejskiej w Armenii z przerażeniem stwierdziłem, że dla szerokich kręgów społeczeństwa armeńskiego wina za niepowodzenie rokowań w sprawie umowy stowarzyszeniowej z Armenią w 2013 r. spoczywała wyłącznie na Unii Europejskiej. Taką perfidną strategię propagandową przyjął ówczesny rzad armeński, a artykułował gorliwie realizujący dyrektywy rosyjskie ówczesny minister spraw zagranicznych. Poświęciłem sporo czasu, by do świadomości Ormian doprowadzić prawdziwą wersję wydarzeń i uświadomić im, że to władze Armenii pod dyktando Rosji wycofały się z rokowań. Kiedy negocjowaliśmy z Armenią nowe porozumie o partnerstwie, to nasz przekaz informacyjny dominował. I kiedy w maju 2016 r. wyraziłem publicznie zaniepokojenie brakiem postępu na rokowaniach, władze uwagę przyjęły do serca, bo opinia publiczna stanęła po mojej stronie, i szybko wydały instrukcję, aby rozmowy przyspieszyć.
*
Na pierwszą poważną próbę moich perswazyjnych względem opinii publicznej zdolności zostałem wystawiony podczas negocjacji nad konwencją o zakazie min przeciwpiechotnych w Oslo we wrześniu 1997 r. Na negocjacjach skupiała się uwaga światowych organizacji pozarządowych, a także prasy. Organizacje pozarządowe były obecne w Oslo i starały się wpływać na przebieg rokowań poprzez wywieranie presji na delegacje państw, które wykazywały „niekonstruktywne” podejście do konwencji. Zapraszały szefów poszczególnych „trudnych” delegacji na publiczne dyskusje. Nie wszyscy zaproszenia przyjmowali. Nas też „życzliwi” wskazali jako „opornych”. Ja przyjąłem zaproszenie. I przekonałem działaczy organizacji pozarządowych, że w naszych postulatach kierujemy się wyłącznie pragnieniem nadania konwencji jak najbardziej uniwersalnego i skutecznego charakteru. Przekonałem ich, że nasza filozofia przybliży przyłączenie do konwencji państw, które mają w swym arsenale i stosują te miny, a nie tylko tych, które wskutek konfliktów, w tym wewnętrznych, ciepią z powodu licznych ofiar rozmieszczonych przed laty na ich terytorium min (Kambodża, Laos, Afganistan i in.). Że chodzi nam o to, aby do konwencji przystąpili nasi sąsiedzi – Rosja, Białoruś, Ukraina, żeby przystąpiły wielkie mocarstwa, jak USA czy Chiny. W związku z tym my jesteśmy tak bardzo za ideą zakazu, że musimy być przeciw niektórym zapisom kanadyjsko-austriackiego projektu negocjowanego w Oslo. I odium państwa „opornego” udało mi się, sądząc po prasowych i innych relacjach z naszej dyskusji, skutecznie zdjąć.
*
Negocjator musi być przygotowany, że jego pracę będą utrudniały „przecieki” do prasy, których źródłem będą niechętni mu urzędnicy własnego ministerstwa. Kiedy z ramienia Polski negocjowałem w NATO w 1998 r. stanowisko Sojuszu w sprawie tzw. adaptacji traktatu CFE (pisałem o tym na blogu w 2022 r.), szybko w kontaktach z polską prasą przekonałem się, że jeden z ówczesnych dyrektorów w MSZ, który dość często ulegał urojeniom na temat przebiegu tych negocjacji, suflował jednemu z redaktorów bardzo poczytnej gazety nie tylko treść moich notatek, ale i informował o moich planach konsultacyjnych. Nie muszę mówić, że nie czyniło to mojej misji łatwiejszą. Ale tym bardziej mobilizowało do szczerych kontaktów z prasą.
*
Jest prawdą, że mają dyplomaci, zwłaszcza starej daty, opór przed dyplomacją publiczną w obcym państwie. Bo to czynności nie związane z tradycyjnym pojmowaniem zawodu. Nie lubią publicznego zaangażowania obcych dyplomatów często władze państwa przyjmującego. Stres więc podwójny, a miara sukcesu ulotna.
Ten opór przyczynił się do ukucia stereotypów krzywdzących zawodowych dyplomatów. Ambasador Perina, dyplomata amerykański, cytowany wcześniej, a i w dzisiejszym wpisie nie raz, przyznawał, że w USA polityczne kręgi w administracji za problemy wizerunkowe USA w świecie obwiniały dyżurnie własnych dyplomatów. „The argument was that the culture of the Foreign Service did not value public diplomacy, and that ambassadors spent too little time on it”.
Ale proszę chociażby spojrzeć na rozpoznawalność publiczną ambasadora USA w Polsce Marka Brzezinskiego (czy jego poprzedniczki Georgette Mosbacher i wcześniejszych ambasadorów). Życzyłbym Europie, aby choć jeden z ambasadorów państw Unii Europejskiej w Warszawie (i nie tylko w Warszawie) miał porównywalną rozpoznawalność.
Dziś powszechnie oczekuje się od ministrow spraw zagranicznych i dyplomatów aktywności na polu dyplomacji publicznej. Choć zdarzają się nadal, chociażby obecnie w Polsce, ministrowie spraw zagranicznych tak skutecznie unikający kontaktu ze społeczeństwem, że ich społeczeństwo nawet po kilku latach sprawowania urzędu z nazwiska (i z dokonań) nie potrafi kojarzyć. Lecz może to i dobrze, bo poza tromtadracją, banałem i picem nic społeczeństwu zaoferować nie potrafią.
*
Kissinger był, z jednej strony, pierwszym sekretarzem stanu autentycznym celebrytą, który mógł sobie okręcać wokół palca dziennikarzy i manipulować opinią publiczną. Był aktywny. Corocznie wygłaszał kilkanaście programowych przemówień skierowanych do amerykańskiego lokalnego audytorium. Ale jednocześnie był przez korpus amerykańskich dyplomatów krytykowany za sposób prowadzenia dyplomacji publicznej.
Największy osobisty żal miał do niego znany amerykański strateg Helmut Sonnefeldt. Wszedł on na karty podręczników historii dyplomacji jako autor Doktryny Sonnefeldta, wbrew swoim intencjom oczywiście. Spotykał się w 1975 r. w Londynie z dyplomatami amerykańskim w państwach zachodnioeuropejskich. I mówił tam, że być może powstaną w relacjach państw socjalistycznych z ZSRR więzi bardziej organiczne. Warren Zimmerman, który jako pracownik placówki londyńskiej sporządził depeszę okólnikową ze streszczeniem briefingu Sonnefeldta, sformułował tę tezę w sposób, który potem dał asumpt do interpretacji, że Amerykanie uważają, iż naruszenie organicznych więzi w ramach obozu komunistycznego może doprowadzić do III wojny światowej. Poszedł przeciek do prasy (Sonnefeldt podejrzewał o to Pentagon) i w kwietniu 1976 r. Novak i Evans opublikowali w Washington Post artykuł, który wzburzył opinię publiczną. Kiedy jednak Sonnenfeldt chciał pójść do prasy i sprostować insynuacje, Kissinger mu tego zabronił. I Doktryna Sonnefeldta poszła w świat.
*
O znaczeniu poparcia społecznego przekonali się negocjatorzy wielokrotnie we współczesnej historii. Ileż to razy trzeba było odłożyć do lamusa wynegocjowane porozumienia, bo nie przechodziły one testu poparcia społecznego. Sprzeciw społeczeństw Francji i Holandi w referendach w 2005 r. uczynił trupem Traktat Konstytucyjny Unii Europejskiej. A przecież to Francuz, były prezydent – Valery Giscard d’Estaing przewodniczył pracom Konwentu, który Traktat przyszykował.
A ileż to razy dyplomaci wynegocjowali znakomite dokumenty, które nie znalazły poparcia politycznego w elitach rządzących. Amerykanie odgrywali wiodącą rolę w opracowaniu koncepcji Ligi Narodów, ba, byli pierwotnymi autorami pomysłu, a do niej z powodu sprzeciwu Senatu nie przystąpili. Amerykanie też odgrywali inicjatywną rolę w negocjacjach nad Konwencją Praw Morza, przyjętą w 1982 r., a do dziś jej nie ratyfikowali.
Francuzi zgłosili w 1950 r. Plan Plevena w sprawie zbudowania europejskiej wspólnoty obronnej. A kiedy po intensywnych pracach na przełomie 1951 i 1952 r. wynegocjowano porozumienie sześciu państw, pogrzebało projekt właśnie francuskie Zgromadzenie Narodowe w 1954 r., odmawiając ratyfikacji. Europejskiej armii nie ma do dziś. Może, gdyby próbowano Plan Plevena sfinalizować wcześniej, historia współpracy obronnej Europy potoczyłaby się inaczej.
*
Bo na przebieg negocjacji i ich wynik wpływa niewątpliwie czynnik czasu. Jego pozytywne oddziaływanie może przejawić się w sensie pozytywnym, powodując samorozwiązanie się problemów stojących przed negocjatorami.
Dobry negocjator musi mieć poczucie „timingu”, czyli robienia właściwych rzeczy we właściwym czasie. Musi wiedzieć, kiedy trzeba bez zwłoki wykorzystywać nadarzającą się okazję, kiedy zaś zwlekać, naciskać na hamulec. A chodzi nie tylko o wyczucie czasu określanego przez wewnetrzną logikę negocjacji, ale o wpływ czasu zewnętrznego (politycznego) na materię rokowań.
W trakcie negocjacji nad Traktatem CFE okazało się, że istotnym problemem w jego realizacji wynikającym ze zjednoczenia Niemiec byłby status uzbrojenia sowieckiego rozlokowanego we wschodniej części Niemiec. Ale limity traktatowe miały zostać osiągnięte 40 miesięcy po wejściu w życie Traktatu licząc od 9 listopada 1992 r. A w sierpniu 1994 r. wojsk rosyjskich już w Niemczech w ogóle nie było. Czas rozwiązał problem, który nie zdążył nawet zaistnieć. Więc negocjatorzy z niektórych, dobrze obserwujących środowisko, państw otrzymali instrukcje, aby problem sobie odpuścić.
Inny przykład związany z Traktatem CFE: w ramach tzw. grupy państw byłego Układu Warszawskiego jeszcze w 1991 r. próbowano (pod naciskiem ZSRR) ustalić mechanizm uzgadniania podziału kolektywnej kwoty między poszczególne państwa. Udało mi się przekonać naszego szefa delegacji i zwierzchników w MSZ, że najlepszym rozwiązaniem jest zerwanie tych negocjacji. Argumentowałem, że ZSRR i tak traktatowo ma zagwarantowane 50 proc. kwoty, a będzie wykorzystywał mechanizm konsultacji do odgrywania roli arbitra między byłymi sojusznikami. Ale co najważniejsze, uważałem, że czas spowoduje, że dyskusje o naszych limitach narodowych będą bezprzedmiotowe, bo nie stać nas będzie na ich wypełnienie. I czas pokazał, że miałem rację.
*
Jednym ze stereotypów przy rozwiązywaniu konfliktów regionalnych jest wiara, że czas załagodzi rany i wygasi emocje, więc nie należy przesadnie poganiać skonfliktowane strony na rokowaniach i czekać na właściwą porę. Tę błędną diagnozę propagowała w odniesieniu do konfliktów na terytorium byłego ZSRR dyplomacja rosyjska. Przekonywała, że jeśli nie ma większej groźby wznowienia ostrej fazy konfliktu, to należy czekać, aż konflikt przyschnie. A za parawanem tej tezy wykorzystywała nierozwiązywalność konfliktów w swoich celach imperialnych. To doprowadziło do powstania zjawiska tzw. zamrożonych konfliktów (Naddniestrze, Abchazja, Osetia Południowa, Górski Karabach). I okazywało się, że z każdym rokiem coraz trudniej o przełom na rokowaniach. A jedynym czynnikiem dynamizacji rokowań może być, jak w przypadku Górskiego Karabachu, zastosowanie siły.
*
Czas jest jednocześnie ewidentnym czynnikiem presji na negocjatorów.
W czasie Kongresu Utrechckiego w l. 1712-1713, który miał zakończyć tzw. wojny o sukcesję hiszpańską i trwał ponad 15 miesięcy, pod koniec obrad pogłoski o pogarszającym się zdrowiu Królowej Anny w Londynie przybrały tak na sile, że negocjatorzy angielscy i francuscy o niektórych kompromisowych formułach decydowali (bo mimo wielostronnego charakteru i obecności ponad 80 delegatów, w tym z Polski, o rozstrzygnięciach decydowały Anglia i Francja) rzucając kością. Ślepy los decydował o wyniku rokowań! Tak bardzo obawiano się, że śmierć Anny zniweczy osiągnięte rezultaty.
Pokój Utrechcki potwierdził francuską akceptację sukcesji hanowerskiej w Wielkiej Brytanii. Anna zmarła w 1714 r. Istotnie większych perturbacji przy objęciu tronu przez Jerzego I nie było. A nasza Maria Klementyna Sobieska mogła pozostawać jedynie tytularną królową Anglii, bo jej mąż Jakub Stuart na tron nigdy nie wstąpił, choć z roszczeń nie zrezygnował.
*
Czas polityczny nie jest czasem jednostajnym. W swojej książce „Klepsydra i tron” opisuję, jak obserwowałem wpływ czasu na zachowanie negocjatorów w końcu lat osiemdziesiątych i na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy czas polityczny w Europie wyraźnie przyspieszył. Spotkanie przeglądowe KBWE, które rozpoczęło się 4 listopada 1986 r., miało potrwać do lata 1987 r. A trwało do stycznia 1989 r. Państwa zachodnie chciały do maksimum wykorzystać postępujące zmiany wewnętrzne w ZSRR i w obozie wschodnim, gorbaczowowską głasnost’ i pieriestrojkę. Windowały więc poprzeczkę zobowiązań w dziedzinie praw człowieka i kontaktów między ludźmi. Doprowadziły nawet do tego, że ZSRR przystał na goszczenie jednego ze spotkań tzw. ludzkiego wymiaru KBWE w Moskwie (co jeden z dyplomatów zachodnich porównywał z fantazją skrzyknięcia się na „drinking party in Mecca”).
Jesienią 1988 r. w Waszyngtonie podjęto decyzję, że konferencję przeglądową należy sfinalizować z końcem kadencji Ronalda Reagana. Wprawdzie wybór George’a Busha zapewniał polityczną ciagłość administarcji, ale uznano, że uzyskano od Sowietów już wystarczająco dużo, nowa ekipa w Departamencie Stanu (Baker miał zastapić Schultza w nowej administracji) winna mieć głowę wolną od wiedeńskiego dossier. I w dużym pośpiechu popychano negocjacje we Wiedniu do przodu. Aż uzgodniono dokument 19 stycznia 1989 r., a 20 stycznia 1989 r. Reagan przestał być prezydentem, a Schultz przestał formalnie być Sekretarzem Stanu.
*
Przyspieszające działanie czasu na rokowaniach opisałem w swojej książce na przykładzie rokowań CFE. W 1990 r. Amerykanie tak się obawiali, że rozpad ZSRR zniweczy cały dorobek negocjacji, że aby dotrzymać terminu zakończenia negocjacji nad traktatem do listopada 1990 r., poszli na dwustronne rokowania z ZSRR i w trybie dwustronnym wynegocjowali traktat, który został pozostałym 20 stronom przedłożony do akceptacji na zasadzie „take-it-or-leave-it”. Tak bali się Amerykanie, że nie zdążą na czas.
Czynnikiem presji jest zawsze kadencja sprawowania władzy. Każda władza chce, aby jej wysiłki na rzecz sukcesu w rokowaniach międzynarodowych kończyły się w ramach danego jej czasu politycznego. Nie chce sprawiać prezentów następcom. Każda amerykańska administracja przewidując zmianę opcji politycznej na stanowisku prezydenta działa na arenie międzynarodowej pod presją. Obama chciał, aby do jego odejścia przypieczętować udział USA w porozumieniach paryskich dot. klimatu. A Trump chciał przełomu w uregulowaniu konfliktu izraelsko-palestyńskiego.
Autokracje tę mają przewagę nad demokracjami, że czynnik kadencyjności nie odgrywa żadnej roli. Dyktatorzy patrzą na kalendarze negocjacyjne bez napinki. Zakładają swoją nie tylko polityczną długowieczność. Mogą zawsze pozwolić sobie przeczekać niewygodnego przywódcę po drugiej stronie. Putin i dzisiaj myśli, że może sobie po prostu przeczekać Bidena.
*
Eksperci powiadają: negocjatorom trzeba wyznaczać nieprzekraczalne terminy na zakończenie prac. Bez „deadline’u” negocjacje mogą przeciągać się w nieskończoność.
Konferencja Rozbrojeniowa funkcjonująca w Genewie od 1996 r. pogrążona jest w marazmie. Co prawda w 2009 r. ustanowiono tam nawet grupy robocze, ale faktem znamiennym było, że negocjacje nad traktatem o zakazie broni jądrowej prowadzono poza jej ramami, mimo że deklaratywnie jest ona ciałem specjalnie przeznaczonym do negocjowania uniwersalnych porozumień rozbrojeniowych. Czy wyznaczenie jej deadline’ów zmieniłoby cokolwiek w jej pracy?
Runda z Doha negocjacji handlowych przez ponad dwadzieścia lata frustrowała obserwatorów. Dotyczyła wszakże kwestii trudnych, w tym zwłaszcza rolnictwa i usług. Wielu znaczących uczestników rokowań wzywało do jej zakończenia, mimo braku spodziewanych rezultatów. Ale wydaje się trwać w nieskończoność.
Ale i z deadline’ami negocjatorzy potrafią dawać sobie radę. W procesie KBWE kilkakrotnie stosowaną praktyką było zatrzymywania zegara. Najbardziej spektakularne zatrzymanie zegara miało miejsce w Madrycie w 1983 r. Na kilka dni zatrzymano zegar na konferencji sztokholmskiej w 1986 r.
Nowicjusza na rokowaniach może zdziwić, że negocjatorzy proszą o ogłaszanie „coffee break’ów” (czyli przerw na kawę), ale kawy w jej trakcie w ogóle nie spożywają, a jedynie konsultują się na potęgę. A przerwa na kawę może trwać nie minuty, ale godziny całe, a niekiedy nawet przeciągnąć się do następnego dnia.
*
Negocjatorzy zawsze muszą brać w ocenie swojej siły przetargowej czynnik czasu. Najgorzej, jeśli przeciwstawne strony uznają, że czas działa na ich korzyść. Tak było w konflikcie nagorno-karabaskim w l. 1994-2020. Ormianie uważali, że czas konserwuje sytuację w terenie, czyli fakt kontroli przez nich terytorium Górskiego Karabachu wraz z przyległościami. Mieli nadzieję, że czas sprawi, że Azerbejdżan, a zwłaszcza jego społeczeństwo, pogodzi się z faktyczną utratą kontroli nad tym obszarem. Azerbejdżan z kolei liczył na to, że jego rosnąca przewaga militarna nad Armenią, wynikająca z dysproporcji wydatków militarnych na jego korzyść, doprowadzi do sytuacji, w której odbicie utraconych ziem z pomocą siły militarnej stanie się możliwe. I negocjacje dyplomatyczne przez lata rozbijały się o brak gotowości do niezbędnych ustępstw.
Moją tezę potwierdził we wspomnieniach Ambasador Rudi Perina (mój dobry kolega z negocjacji we Wiedniu na początku lat dziewięćdziesiątych), który na początku tego wieku z ramienia USA współprzewodniczył Grupie Mińskiej: „…both sides felt that time was on their side. The Azeris felt that they were going to get all of this incredible oil revenue and they would be able to increase their military strength and overwhelm the Armenians who were losing population through emigration and in economic straits. On the other hand the Armenians also felt that time was on their side simply because they were holding the land and creating a type of fait accompli.”
Wojna 2020 r. pokazała, że czas działał istotnie na rzecz Azerbejdżanu. Odzyskał Azerbejdżan kontrolę nad częścią Karabachu i terytoriami okupowanymi. Armenia okazała się zdana całkowicie na widzimisię Rosji.
*
Negocjacje, zwłaszcza wielostronne, wymagają coraz więcej czasu. Na czasochłonność negocjacji wpływa kilka czynników. Przede wszystkim rosnąca ilość podmiotów negocjacji. Na forum ONZ działa ich niemal dwie setki. Czasami negocjowanie porozumień globalnych przypomina zawracanie kijem Wisły („herding cats”). Epoka, kiedy kilka mocarstw zasiadało przy stole i ustalało losy świata w tydzień czy dwa, jak w Jałcie czy Poczdamie, czy w Dumbarton Oaks, minęła bezpowrotnie. Nawet jeśli wielkie mocarstwa coś dziś między sobą ustalą, to prawdopodobieństwo, że pozostali uczestnicy życia międzynarodowego w milczeniu na to przystaną, są nikłe. Pokazuje to historia już tu wspomnianych rokowań handlowych w ramach rundy z Doha czy genewskiej Konferencji Rozbrojeniowej. Funkcjonowanie formatów o ograniczonym członkostwie, jak choćby G-7, dowodzi, że nawet jeśli powstają tam jakieś wspólne strategie, to słabo się one przekładają na funkcjonowanie instytucji globalnych. Nawet G-20, która miałaby aspirować do roli budowania consensu globalnego między bogatą Północą i biednym Południem, nie jest w stanie generować impulsów, które zapewniałyby sterowalność systemu stosunków międzynarodowych w skali globalnej.
Wzrost liczby podmiotów negocjacji sam w sobie być może nie czyniłby negocjacji tak czasochłonnymi. Bo w czasach zimnej wojny podmiotów było niemało, ale jednak negocjacje globalne miały wymiar w sensie strategicznym blokowego dwugłosu, a mniejsi członkowie obu bloków zachowywali się w sposób zdyscyplinowany. Blok trzeci – ruch niezaangażowanych stał się samoistnym czynnikiem dopiero w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, a państwa rozwijające się w formule Grupy 77 zaczęły mówić blokowym głosem dopiero w latach siedemdziesiątych, a i to w ograniczonym zakresie. Dziś emancypacja suwerennościowa państw przejawia się w nieprzewidywalnej kakofonii poglądów i stanowisk. Ich uwspalnianie zajmuje coraz więcej czasu. Od trzydziestu lat toczą się rozmowy o reformie Rady Bezpieczeństwa. Uzgodnienie zmiany jej rozmiaru obiektywnie nie wydaje się dziś trudniejsze niż było to siedemdziesiąt lat temu podczas negocjacji Karty ONZ. Ale politycznie jest wyzwaniem nie do pokonania. Karty ONZ nie da się zrewidować w jakiejkolwiek, nawet tak błahej sprawie, jak usunięcie tzw. klauzuli państw wrogich, od pięćdziesięciu lat.
Rośnie liczba platform negocjacyjnych, które czynnikom politycznym często trudno kontrolować. Eksperci potrafią się czasem skutecznie okopać na własnych pozycjach. Postęp mogą zapewnić tylko decyzje polityczne. Ale polityczni decydenci nie mają do nich głowy. Są to bowiem kwestie, które do ich świadomości nigdy nie mają szansy dotrzeć. Poza tym decydenci boją się odpowiedzialności za decyzje, których skutków nie są w stanie do końca przewidzieć. I tak negocjacje wpadają w dryf.
*
Rośnie stopień skomplikowania technicznego w rozmowach międzynarodowych. Skutkiem tego jest przejmowanie wiodącej roli na rokowaniach przez ekspertów lub, co gorsza, biurokratów resortów i instytucji branżowych. Są oni z reguły mniej wyczuleni na polityczne implikacje procesu negocjacyjnego, bardziej są skłonni do zamykania się w negocjacyjnej wieży z kości słoniowej, są od zawodowych dyplomatów mniej elastyczni. Skomplikowanie materii negocjacyjnej spycha dyplomatów na margines. Bo coraz trudniej im przychodzi chęć opanowania choćby elementarnej wiedzy o przedmiocie rokowań. Nie mają na to niekiedy nawet czasu.
Co niewątpliwe negocjacje skraca i ułatwia to wzrost kultury prawnej. Zdejmuje nieufność i przyspiesza kompromisy.
*
Nie poddają się działaniu czasu imponderabilia. Zawsze najtrudniej negocjowało się kwestie terytorialne, a przebieg granic w szczególności, nawet jeśli dotyczyło to terytoriów niezamieszkałych, a nawet niekoniecznie bogatych w surowce czy ważnych komunikacyjnie. W przypadku negocjacji kończących zwycięskie wojny, nawet jeśli strona pokonana (jak Niemcy w Wersalu czy w Poczdamie) nie miała nic do powiedzenia, to przesuwanie granic mogło wywoływać spory wśród zwycięskich aliantów. Wydawałoby się, że dziś w czasach, kiedy terytorium mniej waży w budowie potęgi i zamożności państwa, spory o przebieg granic mogłyby tracić na ostrości, ale bynajmniej: ich waga symboliczno-polityczna czyni niezbędne ustępstwa trudnymi, jeśli wręcz niemożliwymi.
Na konferencji w San Francisco w 1951 r. Japonia zrzekła się praw do Wysp Kurylskich na rzecz ZSRR. Ale według niej nie dotyczyło to niepozornych i niezamieszkałych wysepek (Iturup, Kunaszyr, Szykotan i grupy wysp Habomai), które nazywa Terytoriami Północnymi, a nie Kurylami. Nie podpisała traktatu pokojowego z Rosją. A Rosja usunąć tej kości niezgody nie ma dotąd zamiaru. Bo tworzyłoby to niepożądany precedens? Bo w kwestii symbolicznej te kurylskie wysepki w żaden sposób z tożsamością narodową i prestiżem Rosji związać się przecież nawet nie zdążyły.
W latach 70-ych ujawnił się spór o przebieg granicy wód terytorialnych i strefy ekonomicznej między Polską i NRD. Wskutek polskich błędów Enerdowcy wyznaczyli sobie tak granice, że zahaczały one o tor podejściowy do Świnoujścia i polskie kotwicowisko. Oficjalne negocjacje rozpoczęto w 1978 r., ale szybko znalazły się w impasie. Kiedy z 1 stycznia 1985 r. NRD rozszerzyła swoje wody terytorialne do pasa 12 mil, podejście i kotwicowisko znalazły się pod jej jurysdykcją. Enerdowcy zażądali od polskich jednostek pływających formalnych notyfikacji przepływania przez obce terytorium. Strona polska ignorowała co prawda te żądania, ale zaczęło dochodzić do incydentów, w tym z udziałem okrętów wojennych (NRD nawet zamalowywała znaki rozpoznawcze na burtach). Taranowano polskie jachty sportowe. Był to niespotykany przykład siły sporu terytorialnego w relacjach między państwami bloku socjalistycznego. Po rozmowach Jaruzelskiego z Honeckerem w 1988 r. napięcia zelżały. Rokowania wznowiono w styczniu 1989 r., a w maju zakończono kompromisem. Miałem okazję wysłuchiwać osobistej relacji szefa polskiej delegacji na te rokowania dyrektora Władysława Napieraja. Negocjatorem był on twardym. Jeśli dobrze pamiętam, jako nastolatek w czasie wojny trafił z matką do obozu koncentracyjnego w Oranienburgu. O filoniemieckość w żaden sposób podejrzewać go więc nie można było. W jego opinii enerdowska nieustępliwość (u schyłku istnienia NRD) podyktowana była przede wszystkim chęcią zademonstrowania wszystkim Niemcom, przede wszystkim zachodnim, że NRD broni nieugięcie interesów niemieckich. Drobny spór w „rodzinie” stał się sporem pryncypialnym.
Czasami łatwiej wymienić się milionami mniejszości narodowych niż korygować granice. Wielkie migracje towarzyszyły ustaleniu granic między Grecją a Turcją po I wojnie światowej, czy między Pakistanem a Indiami po ogłoszeniu przez nie niepodległości. Wymieniano też na wielka skalę terytoria. Wspominałem już na tym blogu jak to po Kongresie Wiedeńskim 1918 r. Szwecja oddała Rosji Finlandię, dostając w zamian Norwegię. A w Poczdamie w 1945 r. Polska dostała Ziemie Zachodnie jako „rekompensatę” za oddanie Kresów.
Dziś takie metody rozwiązywania kwestii terytorialnych nie przechodzą. Konflikty terytorialne dziś, nawet jeśli nie zawsze grożą otwartą wojną, są nadal najtrudniej negocjowalne.
Od 70 ponad lat Czechy zwlekają ze zwrotem Polsce ok. 400 hektarów ziemi. Niby „pryszcz”, ale wychodzi na to, że ziemia to rzecz święta. Podobne opory dotykają zwrotu majątków czy zwłaszcza dóbr kultury. Szwedzi, którzy w czasie potopu w XVII wieku, zrabowali cenne dzieła polskiej kultury, które ze Szwecją najmniejszego związku nie mają, do obowiązku ich zwrotu zupełnie się nie poczuwają. Nawet jeśli nie zrabowane, ale kupione w trosce o uchronienie przed zniszczeniem, zabytki antycznej kultury greckiej z British Museum, są przedmiotem kontaktów brytyjsko-greckich i można być przekonanym, że do Grecji kiedyś wrócą.
*
Opisywałem w „Klepsydrze i tronie”, jak to konflikt bliskowschodni jest postrzegany jako zderzenie perspektyw czasowych. Z pewnością jest zderzeniem perspektyw czasowych podejście stron konfliktu i mediatorów. Mediatorzy, w tym zwłaszcza USA, ale wcześniej Norwegia i inne podmioty zaangażowane, patrzą na konflikt przez pryzmat teraźniejszości. Dla stron konfliktu teraźniejszość gnie się pod ciężarem słupa przeszłych zaszłości. Inną miarą odmierzają strony konfliktu czas. I Arabowie, i Żydzi mogą pozwolić sobie na czekanie.
Czas jest pojmowany rozmaicie w różnych kulturach. W cywilizacji zachodniej ma najczęściej postać linearną. W niej dobrze się odnajduje idea postępu. W cywilizacjach wschodnich, a hinduistycznej w szczególności, czas układa się cyklicznie, w wielkie koło nawrotów rozkwitu i rozkładu.
W stereotypowym postrzeganiu negocjatorzy państw Europy Północnej, Niemcy, Amerykanie, ale także Japończycy czy Singapurczycy występują jako „plemię zegarka”, gdzie ważna jest punktualność, terminowość, harmonogram, plan. Z kolei Latynosi („manana culture”), Arabowie, Afrykańczycy („African time”) to przedstawiciele „ludów słońca”, gdzie potrzeby człowieka, a nie zegarek regulują plan dnia. W praktyce dyplomatycznej różnic tych nie widać. Na dwóch sesjach Zgromadzenia Ogólnego ONZ na początku milenium celowo obserwowałem stopień zdyscyplinowania czasowego delegatów podczas posiedzeń niektórych komitetów. Bardzo często ostatnimi, którzy zjawiali się w sali, byli przedstawiciele państw Unii Europejskiej. Ale nie z powodu rozgildziajstwa czasowego bynajmniej, lecz z potrzeby pilnej wymiany poglądów we własnym gronie.
*
Z rozbiegu, wychodząc poza czasowy wątek, dzisiejszy wpis chciałbym wykorzystać także do krótkiego omówienia kwestii zewnętrznego czynnika kulturowego w prowadzeniu negocjacji. Zawsze należy w procesie przygotowań uświadomić sobie uwarunkowania kulturowe zachowań negocjacyjnych innych partnerów.
Dotyczy to nie tylko czynnika czasu. Różne są też są pojmowania roli dyplomatycznej formy, czyli protokołu i ceremoniału. Zachód jest bardziej bezpośredni. Skracanie dystansu jest normą. Nie ma obrazy z powodu omijania protokołu. Kiedyś w 2005 r. jako wiceminister spraw zagranicznych RP zostałem zaproszony do wygłoszenia głównego referatu na debacie na Forum do spraw Współpracy w Dziedzinie Bezpieczeństwa OBWE we Wiedniu. Na poprzedzającym sesję roboczym lunchu jeden z zachodnich ambasadorów usadził mnie gdzieś przy końcu stołu, co było jawnym naruszeniem protokołu. Nie obraziłem się wszakże i nie wyszedłem. Bo w swoim „zachodnim” gronie na takich roboczych spotkaniach protokół jest mało ważny. Nawet Ursula van den Layen nie obraziła się wcale w kwietniu 2021 r., kiedy Erdogan zamiast na fotelu obok Przewodniczącego Rady UE, usadził ją na bocznej sofie, co było rażącym pogwałceniem protokołu. Nie wyszła. Udała, że jej priorytetem było meritum spotkania, a nie forma.
Wschód jest niewątpliwie nadal bardzo ceremonialny. Każdy szczegół procedury negocjacji ma znaczenie honorowe. W kontaktach liczy się uprzejmość, takt, tytulatura.
W państwach, zwłaszcza azjatyckich, negocjacje są relacją wybitnie interpersonalną. W rozmowach ponad wszystko nie wolno urazić siedzącego naprzeciw partnera. W wielu azjatyckich kulturach nie wypada nigdy mówić „nie”. Używa się mowy okrężnej, języka ezopowego, przenośni i metafor, by dać partnerowi do zrozumienia stanowisko wobec jego propozycji, ale rzadko mówiąc mu o tym wprost. I ten brak jednoznacznego „nie” może być, zwłaszcza dla początkujących negocjatorów, bardzo zwodniczy. Podobnie jak wypowiedziane przez partnera z tego kręgu kulturowego „tak”. Sam nabrałem się na to na początku kariery, kiedy prowadziłem rozmowy z Japończykami. W trakcie wykładania przeze mnie naszego stanowiska co i rusz w reakcji słyszałem od potakującego rozmówcy „hai”, czyli japońskie „tak”. Kiedy jednak zabrał on głos, jego poglądy wyraźnie od naszego stanowiska odbiegały Wytłumaczono mi, że to jego „hai” oznaczało tylko, że słyszał i rozumiał co do niego mówię. Nie oznaczało bynajmniej, że się ze mną zgadzał.
Powiada się, że zachodni negocjatorzy, którzy wyrośli w kulturze racjonalnego traktowania negocjacji, łatwiej panują nad emocjami, wykazują więcej elastyczności w rokowaniach międzypaństwowych. Nastawieni są na wykonanie zadania.
Ludzie Orientu zadanie traktują jako pochodną relacji między negocjatorami. W niektórych kulturach czynienie ustępstw prowadzi do utraty twarzy.
Dyplomaci przeniknięci mentalnością „bazarową”, gdzie o wszystko trzeba się targować i wszystko jest kwestią targu, wykazują ponoć większą sztywność w negocjacjach międzypaństwowych.
W opinii badaczy kultur negocjacyjnych, różnice kulturowe mają mniejszy wpływ na negocjacje dyplomatyczne niż na negocjacje biznesowe. I mogę potwierdzić to własnym doświadczeniem. Trzeba mieć świadomość różnic kulturowych, umieć je uwzględniać w swoim zachowaniu przy negocjacyjnym stole, ale nie należy traktować ich jako znaczący czynnik, zwłaszcza na forach organizacji międzynarodowych, takich jak ONZ, WTO czy innych. Tam już dawno doszło do kulturowej konwergencji w oparciu o kulturę instytucjonalną.
Można byłoby się jeszcze rozpisać o różnicach w kulturach negocjacyjnych w obozie zachodnim.
Przyjęto uważać, że w ramach Unii Europejskiej Francuzi znani są ze sprawności koordynacyjnej, racjonalizmu niemal kartezjańskiego, zostawiając sobie zawsze pole do manewru. Brytyjczycy słynęli z pragmatyzmu. Niemcy działali, na mocy stereotypu, w ramach sztywnych instrukcji. Polacy zaś ulegali teoriom konspiracyjnym, że ktoś znowu za ich plecami coś uknuł. Ale choć różnice w kulturach są zauważalne, to ich wpływ, w opinii ekspertów, na przebieg negocjacji w Unii Europejskiej jest znikomy.
*
Patrzenie za okno patrzeniem za okno, ale negocjacje nadal będą prowadzone przy zasłoniętych firanach. Postulat dyplomacji przy otwartej kurtynie tak popularny po I Wojnie Światowej, nie doprowadził do zdjęcia klauzuli poufności z rokowań. Chcieli skończyć z tajną dyplomacją bolszewicy, chciał nawet prezydent Wilson, ale życie dyktuje potrzebę chronienia rozmów przed wścibskim niekiedy okiem postronnych obserwatorów. Powody wyłożyliśmy wcześniej. Poufność jest niekiedy najważniejszym warunkiem budowy zaufania.
Opinia publiczna ma prawo kontroli nad działaniami dyplomacji. Musi być informowana. Czasy salonowej dyplomacji i tajnych rokowań minęły bezpowrotnie. Ale wszystkiemu, nawet w demokratycznych systemach, jest granica. Oby tylko nie nadużywali jej zbytnio politycy. O nich i o czynniku politycznym na rokowaniach za miesiąc.
Następne spotkanie 16 października 2023 r.
