Just for the Record. Wpis dziewiąty: niewyimaginowana tożsamość europejska i globalna

Każdy ambitny pomysł na pogłębianie europejskiej integracji rozbija się o niepewność co do jego zaaprobowania przez obywateli państw członkowskich.

Porażka Traktatu Konstytucyjnego w 2005 r. na długie lata wpoiła politykom, nawet najbardziej przekonanym do potrzeby dalszych impulsów integracyjnych, strach przed opinią obywateli. Cóż z tego, że referenda w sprawach europejskich, jak te przegrane wtedy we Francji i Niderlandach, czy wcześniej w Irlandii, nie były wypowiedzią w sprawie stosunku do Europy jako takiej, lecz typowym odgromnikiem negatywnych uczuć społeczeństwa do własnych rządów. Idea Europy została przez polityków uczyniona kozłem ofiarnym ich własnej nieudolności. Za wszystko, co złe w kraju, przez lata obwiniano Brukselę. Weszło to w nawyk zwłaszcza populistom, nawet tym, którzy sprawują lub dzierżyli stery rządów i pieniądze z Unii chcieli zagarniać garściami, jak Orban na Węgrzech czy Kaczyński w Polsce.

Obowiązująca do 2007 r. jako rutynowa praktyka reform tzw. traktatowa ścieżka rozwijania Unii Europejskiej była przez ostatnie lata skrzętnie omijana. Właśnie ze strachu przed obywatelem. Nawet zasadnicze wręcz decyzje, jak choćby uchwalenie Planu Odbudowy w 2020 r., przez wielu nazywanym hamiltonowskim momentem dla Europy, przeprowadzono bez zwracania się do opinii publicznej.

Jednocześnie Unia Europejska zainicjowała w 2021 r. bezprecedensowy dla instytucji międzynarodowych proces konsultacji społecznych w ramach Konferencji dla Przyszłości Europy. Zakończony zresztą bogatym wolumenem idei i propozycji. Które to, znowu ze strachu przed brakiem gwarancji ich konstruktywnego rozpatrzenia, skierowano na boczny tor polityczny. Rządy się do nich nie chciały ustosunkować. Stały więc sobie tam na bocznicy w oczekiwaniu lepsze czasy. W obowiązku poczuł się Parlament Europejski, który odwołał się do nich, inicjując rewolucyjne wręcz zmiany w istniejących traktatach. Tuszę, że głębokie zmiany nastąpią.

Jest zresztą znamienne, jak mikry był polski wkład w przygotowanie raportu Konferencji. Ale to odrębna kwestia.

Wniosek może być tylko jeden: bez europejskiego demos integracja posuwać się dalej nie będzie. Jego rachityczność potwierdza frekwencja na wyborach do Parlamentu Europejskiego. Nie tylko w Polsce. Nikt nie jest w stanie przekonująco wyjaśnić obywatelom, o co w nich chodzi.

Słabiutki ów demos jest być może, ale jednak istnieje. Można oczywiście kwestię tę zbywać i nazywać Europę wyimaginowaną wspólnotą, ale przecież każda wspólnota szersza niż rodzina czy ród jest wspólnotą wyimaginowaną, nawet naród.

Próbowali definiować europejską tożsamość filozofowie, socjologowie czy wreszcie politycy. Husserl chciał uczynić tożsamość filozoficzną dominującą. Poszukiwanie prawdy, racjonalizm, krytycyzm poznawczy, uniwersalizm, dążenie do zmiany (konwersja egzystencjalna) czy nawet egzystencjalne zwątpienie (refleksja filozoficzna) wymieniane są często jako tzw. czynniki konstytutywne tożsamości. Może rościć sobie do nich prawo zaiste cały szeroko rozumiany Zachód. Ale w sferze debat intelektualnych, refleksji zasadniczej europejska tożsamość nadal jest wyczuwalna. Mówił mi jeden z europejskich wykładowców na czołowym amerykańskim uniwersytecie: „Nie wiedziałem, że jestem Europejczykiem, dopóki nie pojechałem do Stanów. Okazało się, że potrzebę kawiarnianych, totalnie improwizowanych debat intelektualnych po zajęciach na uczelni odczuwali jedynie wizytujący profesorowie, którzy przybyli tam z Europy.”

Również wymiar kulturowy tożsamości europejskiej, ten związany z wartościami, zwłaszcza z państwem prawa, tolerancją, empatią, godnością człowieka, liberalizmem w zasadniczym, niepolitycznym rozumieniu, można rozciągnąć na cały Zachód. Ale jednak w świecie Europa swoim zaangażowaniem na rzecz zniesienia kary śmierci, na rzecz równouprawniania kobiet, poszanowania mniejszości seksualnych jest dystynktywnym znakiem.

Także na poziomie politycznym Europa w skali globalnej jest coraz bardziej rozpoznawalnym podmiotem. Nie zawsze chcą ją widzieć jeszcze niektórzy politycy. Długo nie chciał jej widzieć Putin. Potem dostrzegł, ale demonstracyjnie nie chciał szanować. Nie traktują Europy jako zbiorowego gracza jeszcze w kilku ważnych państwach „Globalnego Południa”. W Indiach chociażby. Ale w Chinach już tak. Dlatego Macron mógł rozmawiać z Xi w towarzystwie von der Leyen.

Więc europejska tożsamość istnieje, ale jeszcze na co dzień w refleksji obywatelskiej jest zbyt słaba.

Myślano, że wzmocnią ją instytucje. Wprowadzono bezpośrednie wybory do Parlamentu Europejskiego. Wprowadzono europejskich liderów wyborczych i być może pojawią się ponadnarodowe listy wyborcze. Ale wybory w wielu krajach członkowskich kojarzone są raczej z wyścigami do ciepłych (dobrze opłacanych) posad, a w wśród nowych członków Unii – do synekur wręcz, niż z ważkim sporem politycznym. Parlament Europejski nie jest jest postrzegany jako realna polityczna siła. Nadal. Dla ambitnych polityków to zsyłka, albo przedemerytalne „roztrenowanie”, swoisty chill-out.

Wprowadzono instytucję obywatelstwa europejskiego, widoczną na okładce naszych paszportów. Ale obywatelem Europy może być jedynie posiadacz obywatelstwa jednego z państw członkowskich (nie pora obejść w końcu w specjalnych przypadkach to ograniczenie?). Jako obywatele Europy możemy głosować w wyborach lokalnych w innych państwach członkowskich, a nawet i krajowych. Mamy dostęp do ochrony konsularnej oraz prawo do składania petycji i inicjatywy ustawodawczej. Możemy liczyć na równe traktowanie w wielu codziennych sprawach. Ale nadal niektóre kraje odnoszą się do nas jak do cudzoziemców w dostępie do pracy i świadczeń socjalnych, czy przy zakupie ziemi.

Myślano, że tożsamość wzmocnią realne korzyści, jak choćby wymiana studencka w ramach „Erasmusa”, zniesienie kontroli granicznych, zniesienie opłat roamingowych. Ale nadal jednak, nawet w krajach, w których z funduszy europejskich na wielką skalę przeobraża się infrastruktura (nie tylko drogowa), poczucie realnych korzyści z bycia Europejczykiem jest słabe.

Uznano także, że trzeba dbać o wzmocnienie wspólnej tożsamości kulturowej. Wprowadzono europejskie nagrody dla twórców kina, ale także dla twórców architektury czy literatury (inne obszary twórczości też mają swoje europejskie nagrody, ale już nie tak spektakularne). Ale z Oskarami, Cezarami czy Pritzkerami nie są jeszcze porównywalne. Ba, jest Eurowizja i Europejskie Igrzyska. Są Europejskie Stolice Kultury. Cały czas wszakże dominuje uczucie niedosytu. Unia Europejska porusza się w obszarze kultury nadal z nieporadnością. Jej agenda na rzecz kultury opublikowana na stronach Komisji Europejskiej poraża miałkością. O komisarzu z wydzielonym portfelem kultury mowy długo nie będzie. A szkoda. Bez mocnego wymiaru kulturalnego Europa swojej „miękkiej siły” nie zbuduje.

Narzekać można by długo. I nie brak defetystów, którzy uważają, że europejski demos jest utopią. Bo Europę dzielą języki, religie, kultury, doświadczenia historyczne. Jakże trudno przecież ustalić wspólną europejską interpretację jej własnej historii.

Analizowałem plenarne rekomendacje (propozycje) Konferencji dla Przyszłości Europy z 2022 r. pod kątem ich ewentualnego wpływu na konsolidację świadomości europejskiego demos. Moje wnioski? Szczerze? Niewiele idei znalazłem, które mogłyby zadziałać na wyobraźnię zwykłego obywatela. Europejski paszport zdrowia i powszechne prawo dostępu do usług medycznych w innych krajach? Tak, to miałoby efekt. Ogłoszenie Dnia Europy (9 maja) dniem wolnym od pracy w całej Unii? Symbolicznie dobrze by Unię kojarzyło. Zgromadzenia Obywatelskie? Referenda Ogólnounijne? Tak, ale przy okazji innych czynności wyborczych, bo pewno frekwencja byłaby kompromitująca, przynajmniej początkowo. Stworzenie europejskiej sieci komunikacji publicznej? Tak, ale tylko na zasadzie jednego biletu, jak działa taka sieć w Niemczech. Powszechna dostępność instytucji edukacyjnych (szkół, uniwersytetów) i uznawalność dyplomów? Popieram! Karta obywatela Europy (z zapisem jego praw)? Symbol, ale czemu nie. Ale w sumie, idei tych jest w mojej ocenie bardzo mało. A i tak koszt niektórych z nich byłby zaporowy.

Z dalekiej perspektywy wydaje się, że skonsolidować europejski demos może jedynie wspólne zewnętrzne zagrożenie. W sensie polityczno-militarnym bezpośrednim zagrożeniem niewątpliwie jest w obecnej sytuacji Rosja. Ale jeśli dla bezpośrednich sąsiadów Rosji to zagrożenie wprost egzystencjalne, dla zachodnich krańców Europy czasem wciąż jednak pośrednie. Zagrożenie migracyjne też odbierane było w minionych latach z różnym stopniem przejęcia. Solidaryzm europejski nie był wcale w tym względzie silny. To co jeszcze? Rywalizacja z Chinami w wymiarze globalnym nie będzie oczywiście miała konsolidacyjnego wpływu.

Innym czynnikiem krzepnięcia europejskiego demos byłoby upatrywanie w Europie instrumentu ochrony praw w przypadku niezadowolenia obywateli z polityki własnego państwa. Dla milionów Polaków pod rządami PiS-u Europa stała się jedyną nadzieją obrony niezależności sądów, wolności mediów czy praw „kulturowo-obyczajowych”. Nigdy tak czesto nie odwoływano się do wyroków ETS, kiedy podważano legalność reform sądowniczych Ziobry. Polacy zrozumieli, że obywatelstwo europejskie daje im możliwość odwoływania się do trybunałów europejskich, podróżowania do innych państw, aby zawierać związki małżeńskie czy przeprowadzać zakazaną w Polsce aborcję. Europa stała się dla tych Polaków jedyną gwarancją obrony ich wolności w obliczu autorytarnego państwa.

Jest też znamiennym zjawiskiem, że zwolennicy lokalnych separatyzmów (Szkocja, Katalonia) stali się tak gorliwymi wyznawcami idei europejskiej integracji. Jean-Marc Ferry przypominał, że w XIX w. sens Europy przejawiał się w budzeniu narodów. Denis de Rougemont nazywał zresztą nacjonalizm chorobą romantyczną Europy. Dziś Europą interesują się separatyzmy, bo narody państwowe zaczęły się Europy bać. Nie przypadkiem polscy populistyczni nacjonaliści główne zagrożenie dla suwerenności kraju upatrują nie w Moskwie, a w Brukseli.

Francois Heisbourg, który przed kilkoma laty konkludował, że demos europejski nie istnieje, a federalizacja Europy do skutku nie dojdzie, bo zatrzyma ją narodowy opór, wyrokował jednocześnie, że przyszłość Europy nie jest bardziej pewna niż przyszłość ZSRR za czasów Gorbaczowa. Argumentował, że tworzenie Kantowskiego ogródka pokojowej koegzystencji nie wymaga przecież narodowych fuzji (Kanada nie łączy się z USA żyjąc z nimi w pokojowej symbiozie, nie łączą organizmów państwowych państwa skandynawskie mimo wzorcowych między nimi relacji). Więc lepszym i jedynym realistycznym rozwiązaniem byłby swoisty utylitaryzm, czyli pragmatyczne szukanie na ponadnarodowym poziomie rozwiązań, które dają lepsze rezultaty niż poszukiwania na szczeblu narodowym.

Zgoda, Europa jest śmiertelna, jak ostatnio przypomniał Macron. Ale tylko wtedy, kiedy jej zwolennicy będą się atakom na nią przyglądać bezczynnie i wierzyć, że sama się obroni.

Ale jest jeszcze jeden wymiar integracyjny, który można by potraktować jako misję niemalże cywilizacyjno-historyczną. Europa stała się poletkiem doświadczalnym budowy kosmopolitycznego modelu zarządzania światem. Jeśli jest bowiem prawdziwą hipoteza, że państwo narodowe wyczerpuje swoje możliwości, że prędzej czy później stanie się modelem niewydolnym czy wręcz dysfunkcjonalnym, to szukać trzeba sposobów wypełnienia luki po jego częściowej co najmniej implozji. A Unia Europejska jest testem takiej alternatywnej możliwości.

Francis Cheneval, który spróbował opisać model kosmopolityczny zarządzania światem, oparty na „wolnej, stopniowej i dynamicznej integracji między ludami które uznają i realizują zasady demokracji liberalnej i są związane traktatami”, uznał, że tylko integracja europejska podąża za tą logiką kosmopolityczną i eo ipso pozostaje jedynym poligonem dla sprawdzenia skuteczności tego podejścia.

Więc Europejczycy winni zademonstrować sukces swojego eksperymentu integracyjnego w imię uniwersalizmu, który jest przecież integralnym elementem ich tożsamości. Fuknie ktoś słusznie: „Ożeszty! Jakie to przewrotne! Jakie podstępne!”. Bo to jest w istocie odwrócenie logiki integracji europejskiej. Jeśli jednak tworzenie takich związków kosmopolitycznych w skali regionalnej miałoby być drogą do stworzenia pokojowej formuły dla całego świata, to kto miałby świat ku lepszej przyszłości poprowadzić, jeśli nie Europa. Tak więc wyglądać powinna misja globalna europejskiej integracji. Bo przecież jej celem nie powinno być myślenie w kategoriach tworzenia „imperium europejskiego” na wzór idei Carla Schmitta.

Jean-Marc Ferry zaproponował model „ko-suwerenności” jako przyszłość zarządzania globalnego. I widział w tym szansę na pokazanie przez Europę roli przywódczej. Bo ostrzegał, że przywództwo Europy nie może przecież polegać na obietnicy rozszerzania Europy na cały świat. Kosmopolityczny system globalny będzie, według niego, rezultatem połączenia rozmaitych systemów kosmopolitycznych.

Podobnie na polityczną przyszłość świata patrzył Jeremy Rifkin. Widział potrzebę przejścia w dyskusjach o przyszłym urządzeniu świata od globalizacji do kontynentalizacji. Był zwolennikiem tworzenia związków politycznych w regionach. UE traktował jako pierwszy historycznie związek kontynentalny. Od kontynentalizacji świat miałby poruszać się ku nowej do Pangei. Od sfery geopolityki przemieścić się do polityki biosfery.

Istnieją oczywiście rozmaite pomysły na nowy model porządku globalnego zrywający z dotychczasowymi paradygmatami równowagi sił i współpracy państw narodowych.

Jedni chcą iść ku quasi rządowi światowemu poprzez umacnianie ONZ i istniejących organizacji międzynarodowych o charakterze uniwersalnym. Wymagałoby to zasadniczej reformy ONZ, wyposażenia jej w nowe prerogatywy. To tzw. pragmatyczna droga. Biorąc pod uwagę dzisiejszą wiarygodność ONZ i jej organiczne ograniczenia, rezultaty mogą okazać się mało zadowalające.

Inna opcją, od dekad propagowaną przez „federalistów”, jest utworzenie nowej instytucji o charakterze zarządczym drogą umowy między rządami państw narodowych, na podstawie konstytucji światowej zatwierdzonej przez ich obywateli. Nowa instytucja przejęłaby w szczególności kontrolę nad zasobami broni masowego rażenia, miałaby monopol na przymus i stosowanie siły, kontrolę nad politykami handlowymi i gospodarczymi w skali krajowej. To niewątpliwe najbardziej utopijna z wizji przyszłości.

Kolejna opcja to stworzenie konfederacji regionalnych związków integracyjnych opartych na modelu Unii Europejskiej. Opisywaliśmy ją wyżej.

I wreszcie opcja najbardziej demokratyczna, to stworzenie swoistego instytucjonalnego i funkcjonalnego pluriwersum, w którym organicznie splatałyby się sieci współdziałania państw narodowych, instytucji globalnych, miast, regionów, a przede wszystkim obywateli świata, ich związków, organizacji, ruchów.

Daniele Archibugi przedstawił kiedyś wizję „globalnej wspólnoty obywateli” (The Global Commonwealth of Citizens). Opierałaby się ona na zasadach nieużycia siły, respektowania różnorodności kulturowej, samookreślenia narodów, odwracania tendencji autokratycznych w polityce wewnętrznej, partycypacyjnego zarządzania problemami globalnymi. Urzekająca to wizja kosmopolitycznej demokracji.

Ponownie jednak, jak wcześniej w przypadku integracji europejskiej, pojawia się pytanie o siłę tożsamości globalnej. Jej brak niweczy szanse na zbudowanie jakiegokolwiek nowego porządku globalnego opartego na ściślejszej integracji w skali świata.

Nie da się bowiem myśleć o jakimkolwiek nowym modelu zarządzania światem bez wykrystalizowania silnej tożsamości globalnej w oparciu choćby o coś, co postulował prof. Coker z LSE, czyli wspólną tożsamość człowieczą nas jako jednostek ludzkich.

Od lat podpieramy się tezą, że światowe zagrożenia wzmacniają sumienie kosmopolityczne. Ale zagrożenie nuklearne nawet na Zachodzie przestało wyprowadzać ludzi na ulice. W Chinach, Indiach czy w Pakistanie sumienia kosmopolitycznego nie poruszy wcale. Zagrożenie klimatyczne niewątpliwe zauważalnie obudziło tożsamość globalną wśród młodego pokolenia na Zachodzie. Ale zbyt małą wywiera jeszcze presję na elity polityczne w państwach Globalnego Południa. Wydawałoby się, że zagrożenie tak namacalne jak pandemie, a zwłaszcza COVID-19, który przecież nie oszczędził żadnego zakątka globu, stanie się katharsis dla globalnej tożsamości. Ale w wielu społeczeństwach Południa posłużył jedynie za pretekst do wzniecania antyzachodnich nastrojów. Bo Zachód ze swoimi szczepionkami zadbał o priorytet dla swoich obywateli, nie chciał pójść na tanie licencjonowanie. A Chiny i Rosja swoimi wakcynami, które często posądzano o skuteczność na poziomie placebo, zarzuciły „Trzeci Świat”.

Zawsze jednak można sobie wyobrazić świat jako wspólnotę mało dobrowolną, połączoną jedynie koniecznością podejmowania wspólnych ryzyk. Ot, takie małżeństwo z rozsądku. To jest w chwili obecnej najbardziej prawdopodobny scenariusz budowania nowego ładu globalnego. Nie z chęci, nie z wizji szlachetnej, ale z uświadomionej konieczności. Tu jednak nie widać jeszcze sposobów przełamywania odruchu niechęci wywołanego naturalnie rozwijanym przez wieki egoizmem narodowym. Posłuchajcie zresztą głosu prawicy polskiej o reformie Unii Europejskiej. Każdy niemalże śmiały pomysł reformy kwitowany jest wrzaskiem, że oto Bruksela chce pozbawić Polaków suwerenności.

Oczywiście zawsze pozostaje możliwość, że obudzi w nas wspólną tożsamość człowieczą zagrożenie zewnętrzne, „Marsjan” jakaś agresja, uderzenie cywilizacji pozaziemskiej. Chociaż w literaturze science fiction nawet takie sytuacje nie zawsze działają na Ziemian mobilizująco. Tym niemniej perspektywa takiego przesilenia jest w realu nadal mało prawdopodobna.

Francis Cheneval sugerował generowanie solidarności globalnej jako rewolty na ograniczanie praw człowieka w skali narodowej. Owa solidarność globalna w jego rozumieniu nie wymagałaby nawet oparcia o jednolity porządek etyczno-polityczny.

W istocie budowanie silnych ponadnarodowych instytucji i procedur w skali globalnej dla ochrony praw ciemiężonych ludzi jest najsilniejszą moralno-polityczna przesłanką na rzecz budowy nowego ładu światowego. Bo dotychczasowy, oparty na absolutyzacji suwerenności i nieingerencji w sprawy wewnętrzne, legitymizuje tylko wszechwładzę państwa narodowego nad obywatelem.

No a w dalszej perspektywie cóż mogłoby stać się katalizatorem naszej tożsamości jako jednostek ludzkich? Oczywiście tylko bunt maszyn, emancypacja sztucznej inteligencji zwrócona przeciw ludziom, rebelia robotów. O tym jednak nieco później.

Tymczasem głos solidarności obywatelskiej w sprawach globalnych nadal jest bardzo słaby. I w reformowaniu ONZ aspekt ten nie znajduje dotąd należytego uwzględnienia. Polityka światowa nadal prowadzona jest bez wsłuchiwania się w głos obywatela.

Ilustracja Michał Świtalski