Just for the Record. Wpis dziesiąty: instytucje kluczem do zmian?

Instytucje międzynarodowe stają się z reguły poręcznym narzędziem dla wyładowania społecznych frustracji w czasach kryzysów międzynarodowych. Wojna na Ukrainie wywołała wiele krytycznych głosów obwiniających ONZ i OBWE o brak zdolności do skutecznego działania. Słusznie zresztą. W państwach globalnego Południa powszechnie narzekano na dyktat Międzynarodowego Funduszu Walutowego. A w państwach Unii Europejskiej rytualnym obiektem politycznych cięgów ze strony skrajnej prawicy i populistów jest od dekad Unia Europejska.

Nawet jeśli krytyka to słuszna, bo często nie stają one na wysokości zadania, instytucje międzynarodowe są znamieniem postępu w stosunkach międzynarodowych. Zasługują na systemowe docenienie i wsparcie. Dopełniają rozwój prawa międzynarodowego. Służą okiełznaniu dominacji wielkich i krzewieniu postaw kooperacyjnych w środowisku międzynarodowym. Opisywałem w jednej ze swoich książek ich rozwój na przestrzeni ostatnich stu pięćdziesięciu lat. Po II wojnie światowej ich rozrost przybrał formę niemalże kaskadową. Powoływanie do życia wciąż nowych instytucji, rozbudowa istniejących stało się z czasem bezrefleksyjnym wręcz sposobem sprzyjania rozwojowi współpracy międzynarodowej w rozwiązywaniu wspólnych problemów. Logika przyświecała temu taka: pojawił się problem, więc aby go rozwiązać, niezbędna jest instytucja.

We wstępie do publikacji „The Pursuit of Undivided Europe” z 2014 r., zawierającej opinie przedstawicieli środowiska naukowo-badawczego o przyszłości Rady Europy (a z powodów całkiem niemerytorycznych świadomie zignorowanej przez ówczesnych włodarzy Rady Europy) spróbowałem przywołać kilka prostych prawd, które rzutują na efektywność instytucji międzynarodowych. Przypomnę je w skrócie.

Organizacja międzynarodowa znaczy tyle, ile państwa członkowskie chcą, aby znaczyła. Państwa członkowskie kontrolę nad organizacją często stawiają wyżej od jej skuteczności. Chcą lokować w kluczowych miejscach międzynarodowych sekretariatów ludzi, do których mają zaufanie. Nie chcą mieć do czynienia z „nieprzewidywalnymi” liderami na czele organizacji. Tworzenie nowych instytucji lub powierzanie im nowych ról traktują nierzadko jako alibi dla własnej bezczynności.

Każda organizacja międzynarodowa wytwarza swoją własną kulturę instytucjonalną. Jej strażnikiem są międzynarodowe sekretariaty. Międzynarodowe sekretariaty wykazują tendencję do alienacji. Stają się bytami samymi w sobie, wymykającymi się spod kontroli ze strony państw członkowskich. Co doprowadza do nieuniknionego spięcia między państwami a biurokracją. Kierują się biurokraci swoiście pojmowanym interesem organizacji. Jest on czasem podbudowany szlachetną wizją jej celów, choć z reguły ma wymiar pragmatyczny, czyli wypływa z troski o pozycję i zasoby materialne organizacji.

Międzynarodowe biurokracje podlegają mechanizmowi samoreplikacji. Urzędnicy zasiadający w panelach rekrutacyjnych zdecydowanie preferują im najbardziej podobnych, niekoniecznie najzdolniejszych, najbardziej twórczych, wyrazistych.

Wszystkie organizacje międzynarodowe podlegają zjawisku inercji. Wszystkie żyją dłużej niż uwarunkowania, które przywiodły do ich powołania. Dzisiejszy układ instytucji globalnych (w tym skład Rady Bezpieczeństwa ONZ, mechanizmy działania Banku Światowego i MFW) odzwierciedla w dużej mierze realia świata po II wojnie światowej. Wszystkie instytucje (zwłaszcza ich biurokratyczne organy, tj. sekretariaty) wykazują naturalną tendencję do opierania się zmianom. Otwierają się na reformy pod wpływem zewnętrznej presji bądź zagrożenia ich egzystencjalnych fundamentów (zwłaszcza finansowych).

Ani świat, ani Europa nie zdecydowały się na radykalną przebudowę instytucji międzynarodowych po zakończeniu zimnej wojny. W Europie nie powstała wtedy żadna nowa instytucja, poza formatami wspomagającymi współpracę w wymiarze subregionalnym i regulującymi kontakty UE i NATO z partnerami na wschodzie i południu. Presja geostrategicznych okoliczności wymusiła na UE i NATO kolejne fale rozszerzenia. Rada Europy poszła na skróty w nabieraniu ogólnoeuropejskiego charakteru, a OBWE z forum szczerego dialogu przebranżawiała się w biurokratyczne narzędzie operacyjne.

Tu krótka osobista dygresja. Byłem świadkiem, jak już na spotkaniu przeglądowym KBWE w Helsinkach w 1992 r. dyplomaci kluczowych państw zachodnioeuropejskich dążyli do zaprzestania (poważnego ograniczenia) w ramach KBWE tzw. debat implementacyjnych, czyli przedstawiania surowych ocen wykonywania przez inne państwa podjętych zobowiązań. Wtedy jednak Amerykanie, także przy naszym aktywnym udziale, byli w stanie się temu przeciwstawić. Ale na szczycie KBWE w Budapeszcie w 1994 r. już odpuścili. Debaty oceniające utrzymano, ale nie one stanowiły już o istocie procesu KBWE. Logika niemiecko-francuska, bo to francusko-niemiecki motor parł do zmian, była oparta na założeniu, że jeśli państwa byłego systemu komunistycznego deklarują oddanie wartościom demokratycznym, prawom człowieka i praworządności, to nie ma sensu rozliczać ich z deficytu tych wartości, ale trzeba im w jego zapełnianiu pomagać, szczególnie poprzez działania ekspercko-pomocowe (szkolenia, ekspertyzy, zachęty, etc.). Sceptycznie oceniałem takie podejście. I czas pokazał, że było ono w istocie naiwne. Zachodni Europejczycy zupełnie nie dostrzegali geopolitycznego wymiaru polityczno-mentalnego urazu postsowieckich elit, jakie wywołał nie tylko w Moskwie upadek sowieckiego imperium, zwłaszcza wewnętrznego (ZSRR). A już przy Putinie widać było ewidentnie, że Rosji bynajmniej nie chodzi o asymilowanie zachodnich wartości, co o odbudowę imperium.

Po I wojnie światowej i po II wojnie światowej przemeblowywano świat instytucjonalny w sposób zasadniczy. Po zimnej wojnie wybrano strategię adaptacji. Niektórzy do dziś twierdzą, że było to podejście błędne. Trzeba było, jak twierdzą, przynajmniej w Europie, przyjąć opcję zerową i zbudować coś zasadniczo nowego na miejsce OBWE czy Rady Europy. Ale przeważa jednak pogląd, że adaptacja była jedyną rozsądną drogą.

Kosztem ubocznym procesu adaptacji instytucjonalnej w Europie stała się proliferacja instytucji i duplikacja ich działań. Obserwowałem, jak zazdrośnie Rada Europy patrzyła na mechanizmy ochrony praw człowieka Unii Europejskiej, jak starała się rozgraniczać sfery kompetencji między RE i OBWE. Ze skromnym skutkiem. Koncepcja wzajemnie zazębiających się instytucji, którą promowano w celu uniknięcia rywalizacji międzyinstytucjonalnej jako model dla Europy, okazała się pobożnym życzeniem.

Rozwój procesów politycznych doprowadził do tego, że dominującą rolę w politycznej architekturze Europy zajęła Unia Europejska oraz NATO (w dziedzinie bezpieczeństwa militarnego). Pozostałe organizacje, a zwłaszcza Rada Europy i instytucje subregionalne, popadły w kompleks „unijnego cienia”.

Stosunki międzynarodowe podlegają, jak wszystkie inne wymiary życia społecznego, zasadzie entropii. Stała się ona w dzisiejszych czasach matką wszystkich zasad. Jednym z jej przejawów jest proliferacja aktorów życia międzynarodowego, dywersyfikacja ich interesów i kakofonia ich głosów.

Czyni ona uzgadnianie stanowisk między państwami coraz trudniejszym. Coraz ciężej zwłaszcza opracowywać jest konsensusowe stanowisko na forum organizacji międzynarodowych, szczególnie instytucji o wymiarze globalnym, gdzie silnie zaznacza się emancypacja świata „niezachodniego”. Męki dochodzenia do konsensusu dotyczą także procesu reformowania instytucji międzynarodowych.

Na początku lat dziewięćdziesiątych spróbowano katalizatorem konsensu w sprawach reform uczynić międzynarodowe biurokracje. W ONZ inicjatywę reform zaczęli brać na siebie sekretarze generalni. Śmiałe raporty inicjujące próby reform opracowywali Boutros-Ghali, Annan czy ostatnio Gutteres. I zaczęli posiłkować się oni opiniami specjalnych paneli, złożonych z byłych polityków, funkcjonariuszy, akademików czy działaczy społecznych. Moda na panele „mędrców” dotknęła też inne organizacje, w tym OBWE (raport Panelu Wybitych Osobistości z 2005 r.), Radę Europy (Grupa Refleksyjna Wysokiego Szczebla z 2022 r.), Unię Europejską (wspomnijmy choćby grupę refleksyjną „Europa 2030” i jej raport z maja 2010 r.) czy NATO (choćby NATO Reflection Group powołana w 2019 r.).

Za modą na panele „mędrców” stoi przekonanie dość szlachetne, że autorytet osobisty uznanych (a niekontrowersyjnych) polityków i bezstronnych ekspertów przytłumi egoizmy narodowe, poskromi ego czynnych polityków i dyplomatów, pomoże zbudować zalążek wspólnego stanowiska.

Kiedyś tak nie było (pomijam oczywiście Raport Harmela z 1967 r., który nie tylko w ramach NATO nabrał statusu kultowego). Kiedyś postulaty i plany reform wychodziły bezpośrednio od państw członkowskich. W ramach OBWE czy Rady Europy obywano się kiedyś bez paneli wybitnych osobistości. A było ich, tych osobistości, wtedy co niemiara, może nawet więcej niż teraz. I wprowadzano dalekosiężne reformy, zwłaszcza na początku lat dziewięćdziesiątych.

Pisałem onegdaj o moim niewątpliwie dość wystudzonym entuzjazmie wobec tych paneli. Po pierwsze, mają one dla mnie ograniczoną wiarygodność. Emerytowani politycy nagle nabierają odwagi (i mądrości) do głoszenia poglądów, których za czasów ich aktywności nie proponowali, nie forsowali, a nawet żadnej wizji reform w swojej działalności nie zdradzali. Ktoś im przeszkadzał? Krępowali się? Potrafią myśleć dopiero na instytucjonalne zamówienie, bo ktoś zaliczył ich do grona mędrców? W skład Grupy Refleksyjnej Rady Europy w 2022 r. wchodzili m.in. Mary Robinson, Evangelos Venizelos, Federica Mogherini, Bernard Cazeneuve i inni. Poza Josepem Dalleresem (z Andory) nie zapisali się oni w mojej niedawnej pamięci (a w Strasburgu spędziłem prawie dziesięć lat) ze szczególnej aktywności na forum Rady Europy i nie demonstrowali szczególnej wiedzy o mechanizmach jej działania. A teraz jednak na zamówienie ją ujawnili.

Po drugie, ich raporty noszą wyraźne ślady inspiracji ze strony międzynarodowych biurokratów. Bo politycy operują w swoim działaniu na czasami dość wysokim poziomie abstrakcji. Nie znają dorobku programowego instytucji, mechanizmów decyzyjnych, rozkładu sił politycznych, o uwarunkowaniach finansowych i administracyjnych nie wspominając. A tu nagle sypią oni jak z rękawa propozycjami konkretnymi i szczegółowymi, operacyjnymi częstokroć. Ktoś im musiał to podpowiedzieć, zasugerować. Zgadnijcie kto? Dobrze, jeśli biurokraci-eksperci, jak choćby Adam Day czy David Passarelli w przypadku raportu grupy doradczej SG ONZ z 2022 r., ujawniają swoją pomocną dłoń. Gorzej, jeśli udają, że ich przy tym w ogóle nie było. Pozują na niewidzialną rękę.

Problem z reformatorskimi raportami przygotowywanymi bądź inspirowanymi przez międzynarodową biurokrację polega na tym, że bardzo często pomijają one (świadomie lub nie) kwestie o wymiarze głęboko politycznym, a zwłaszcza takie, które wywołują polityczne podziały wśród państw członkowskich, wymagają decyzji strategicznych, a nawet wręcz przełomowych. Dobrym przykładem jest raport Sekretarza Generalnego ONZ „Our Common Agenda” z września 2021 r. Można było chwalić autora za odwagę głoszenia tezy o dramatycznym charakterze momentu historycznego, o krytycznym stanie ONZ, o potrzebie radykalnej zmiany perspektywy czasowej w myśleniu o świecie i współpracy międzynarodowej. I zawierał raport wiele słusznych ocen i propozycji. Ale słowem nie wspominał o czynniku politycznym, który jest jedną z głównych przyczyn, jeśli nie najgłówniejszą, paraliżu decyzyjnego i operacyjnego ONZ, a mianowicie o ponownym rozpłataniu się świata na gruncie aksjologicznym, o konfrontacji między światem demokracji i światem dyktatur, światem wolności i światem opresji. Można zrozumieć, że nie zawsze ujawnia się ten podział w głosowaniach w Zgromadzeniu Ogólnym ONZ; ideologiczne spory nie wróciły na fora ONZ, a na czele Sekretariatu ONZ, MFW, Banku Światowego i innych ważniejszych instytucji nie stoją jeszcze nominaci Biura Politycznego KPCh czy agenci FSB (GRU), co uświadomiłoby Zachodowi, że traci kontrolę nad organizacjami globalnymi. Ale podział ten jest realny a deficyt wzajemnego zaufania między przeciwstawnymi obozami wrócił już do poziomów zimnowojennych. Czy ONZ może poprawić swoją skuteczność, jeśli podział ten będzie wypychać ze swojej świadomości?

Krótko mówiąc, ja na tym blogu w kilku poprzednich wpisach powtarzam tezę, że nie będzie przełomu w rozwiązywaniu problemów świata bez pokonania głębokiego podziału aksjologicznego w społeczności międzynarodowej i związanej z tym rywalizacji (a nawet konfrontacji) geopolitycznej, a Sekretarz Generalny ONZ nie dostrzegał w tym podziale żadnego problemu. Bo chyba sam fakt podziału dostrzegał. Chciałbym nie mieć racji, że z jego wizji głębokich reform nic nie wyjdzie, póki nie uzna tych realiów, ale boję się, że mam. Nie oczekuję więc zbyt wiele od Szczytu Przyszłości planowanego na wrzesień 2024 r.

W raporcie SG z 2021 r. nie pada słowo demokracja. Nic nie ma o dyktaturach, przewrotach wojskowych, państwach niewydolnych, etc. Nic nie ma o praworządności. Termin „prawa człowieka” przemyka w tekście tak, żeby nikogo nie dotknąć. Bo przecież Chiny (i nie tylko one) mogłyby użyć akcentu na prawa człowieka w raporcie jako pretekstu do zignorowania całego raportu.

Lista spraw ważnych, a w raporcie pominiętych jest zresztą dłuższa. Nic nie napisano o wojnach i konfliktach, zwłaszcza tych, których społeczność międzynarodowa z pomocą ONZ i bez jej pomocy próbuje bezskutecznie rozwiązać od dziesięcioleci. Czy ONZ może dokonać przełomu (o jakim marzy SG) bez rozwiązania impasu, w jakim znalazła się jej działalność antykryzysowa? A po publikacji raportu doszła jeszcze wojna rosyjsko-ukraińska i rozpalenie sytuacji na Bliskim Wschodzie, kolejne egzemplifikacje niemocy ONZ.

Nie znajdziecie Państwo w raporcie nic o sprawie migracji, a o prawach migrantów (w tym migrantów zarobkowych – vide casus Kataru nagłośniony w związku z mistrzostwami świata w 2022 r.) tym bardziej. A przecież dla wielu państw, nie tylko bogatej Europy, migracja to nadal problem o charakterze strategicznym. Dużo by mówić.

Albo choćby problem zasad funkcjonowania przestrzeni wirtualnej. Dla mnie i wielu – kluczowy. Ograniczanie wolności w Internecie, cenzura, inwigilacja, manipulacja stały się z punktu widzenia bezpieczeństwa obywateli wyzwaniami globalnymi. O skutkach rewolucji związanej ze sztuczną inteligencją nie wspominając. Raport do kwestii tych odnieść się nie miał odwagi.

Szansę wypełnienia luk miał powołany przez SG ONZ Doradczy Komitet Wysokiego Szczebla ds. Skutecznego Multilateralizmu. I opublikował on przepastny raport w 2023 r. pt. :”A Breakthrough for People and Planet: Effective and Inclusive Global Governance for Today and the Future”. Rzeczywiście niektóre z oczywistych luk zostały w nim wypełnione. Ale bynajmniej nie ta najważniejsza.

Raport opublikowano, kiedy wojna w Ukrainie trwała w najlepsze. Wielu analityków i polityków na Zachodzie widziało w niej najpoważniejszy cios w wartości i wiarygodność ONZ. Oto bowiem Rosja – stały członek Rady Bezpieczeństwa gwałci Kartę NZ, dokonuje zbrodni wojennych, a za jego przywódcą zostaje wystawiony międzynarodowy list gończy za przestępstwa kryminalne. Wielu analityków i polityków na Zachodzie w klęsce Rosji lokowało nadzieję na swoisty katharsis, który pomoże przebudować także mechanizmy zarządzania globalnego. Otóż, proszę Państwa, odwołania do wojny w Ukrainie, jej globalnych reperkusji w raporcie z 2023 r. nie znajdziecie w ogóle. Dla jego autorów to czynnik nie wart nawet formalnego odnotowania. Rozumiem, że w składzie Komitetu mógł dominować pogląd, że to po prostu jedna z wielu doświadczanych przez świat wojen w ostatnich latach. Ale pod raportem stoją m.in. podpisy byłego prezydenta Słowenii, byłego premiera Szwecji, byłej szefowej sztabu planowania Departamentu Stanu USA.

Jeszcze bardziej rozczarowujący brakiem politycznego spojrzenia był raport Grupy Refleksyjnej Wysokiego Szczebla ws. Rady Europy opublikowany w październiku 2022 r. Podpisało się pod nim grono bardzo zasłużonych i zacnych ludzi. Nie brakowało im odwagi do wygłoszenia krytycznych uwag, np. o stanie demokracji w Europie („democracy is in decline”), ale uwagi te uczyniono hurtowo, czyli miały one praktyczną przydatność porównywalną z określeniem „średniej temperatury pacjentów w szpitalu”. A przecież inne problemy z demokracją ma Francja, inne Polska czy Węgry, inne Turcja, a Azerbejdżan tym bardziej. Mniejsza z tym. Bo odwagi zabrakło zdecydowanie (być może za sprawą tzw. niewidzialnej ręki Sekretariatu), aby krytycznie spojrzeć na samą Radę Europy i jej działalność w ostatnim okresie. To zresztą znamienne, że ten reformatorski raport milczkiem potraktował błędy i słabości tkwiące wewnątrz organizacji. Można zrozumieć, że biurokraci (nie tylko w Radzie Europy) mają naturalną tendencję do popadania w nastrój samozadowolenia, a jeśli przyznają się do słabego działania instytucji, to obwiniają za to państwa członkowskie (bo za mało na organizację łożą, bo nie traktują jej z należytą powagą, etc.). Ale „mędrcy”? Im przecież krytycznie spojrzeć na skuteczność instytucji i jej funkcjonariuszy nic nie broniło.

Tym bardziej, że moment aż się o to prosił. Albowiem wyrzucenie Rosji z Rady Europy w 2022 r. winno było posłużyć za impuls do refleksji, i to zasadniczej, a przynajmniej odpowiadającej na pytanie, dlaczego polityka Europy Zachodniej wobec Rosji uprawiana na forum Rady Europy poniosła taką klęskę.

Przypomnijmy, że do początku lat dziewięćdziesiątych Rada Europy funkcjonowała jako klub demokracji. Kiedy dochodziło do ataku na zasady demokratyczne w państwach takich jak Grecja czy Turcja, natychmiast podejmowano sankcje (Grecja wyprzedzająco opuściła Radę w 1969 r., by wrócić w 1974 r. po obaleniu junty) a Portugalia i Hiszpania mogły doszlusować do Rady dopiero w drugiej połowie lat siedemdziesiątych. Państwa bloku komunistycznego nie miały szansy o członkostwo się nawet ubiegać. Polska musiała przeprowadzić pierwsze wolne wybory w 1991 r., aby pozytywnie rozpoznano jej wniosek.

Pod koniec lat dziewięćdziesiątych strategie tę zmieniono. Przystano na przyjmowanie państw (postsowieckich i postkomunistycznych) mimo, że nie spełniały do końca wszystkich kryteriów ustrojowych (demokracja, praworządność, prawa człowieka). Obowiązywała strategia organiczo-adaptacyjna. Państwa te w chwili przyjęcia deklarowały zamiar usunięcia niedostatków, a członkostwo w Radzie Europy miało im w tym pomagać. Ale bardzo szybko okazało się, że niektóre z nich, a Rosja pod rządami Putina w szczególności, zamiast zaległości nadrabiać, coraz bardziej oddalały się od standardów RE, i to w sposób świadomy, wykalkulowany. Kierownictwo Rady Europy fiaska tej strategii nie wiedziało jak przyjąć do wiadomości. A w latach 2010-2021 z jawną ostentacyjnością już nie tyle nie wiedziało jak, ale nie chciało w ogóle przyjąć do wiadomości. Kiedy Zgromadzenie Parlamentarne Rady Europy zawiesiło delegację rosyjską w prawie do głosowania po aneksji Krymu 2014 r., włodarze RE postawili sobie za cel mimo wszystko Rosję udobruchać zmieniając tę decyzję. I przy współudziale m.in. ówczesnego polskiego ministra spraw zagranicznych udało im się swego w 2019 r. dopiąć.

A tu nie tylko o Rosję chodziło. Spójrzcie, co się działo wtedy z wartościami Rady Europy w Turcji czy Azerbejdżanie. Spójrzcie na jej bezsilne reagowanie na zwijanie demokracji na Węgrzech czy w Polsce.

Strategicznym więc pytaniem winno się stać, czy nie pora na zmianę podejścia, przynajmniej w pracach Komitetu Ministrów i Sekretariatu (bo Zgromadzenie Parlamentarne i tak będzie chodziło własnymi ścieżkami udając przy tym, że Rada Europy to właśnie oni, co śmiech może tylko wywoływać, bo statutowo rolę ono ma tylko doradczą, a decyzje polityczne leżą w kompetencji Rady Ministrów). Nie znajdziecie Państwo żadnej odpowiedzi na to pytanie. Pojawia się co prawda w raporcie wątek zintensyfikowania działań na rzecz wykonywania orzeczeń strasburskiego trybunału i możliwości wprowadzenia w tym kontekście nieokreślonych „stopniowanych sankcji”, ale przecież orzeczenia ETPCz to tylko cząstka problemu.

Nic nie ma w raporcie odnośnie do przełamania dość poważnego ograniczenia w kompetencjach Rady Europy. Statut wyłącza z jej mandatu kwestie dotyczące obrony narodowej. Stało się tak w końcu lat czterdziestych z powodu znanych i zrozumiałych uwarunkowań politycznych. Dziś jednak zupełnie przebrzmiałych. Ale w praktyce RE szerokim łukiem obchodziła więc kwestie bezpieczeństwa militarnego. Oczywiście zajmowała się ona (zwłaszcza Zgromadzenie Parlamentarne) problematyką konfliktów (ale nigdy w sposób czynny, np. przez próby mediacji), wojen (sankcje wobec Rosji), praw człowieka w konfliktach. Czy w czasach, kiedy bezpieczeństwo nabrało tak szerokiej definicji, kiedy samo pojęcie praw człowieka, interesów jednostki ludzkiej tak bardzo splata się z zagrożeniami bezpieczeństwa, nie pora na rewizję dotychczasowych samoograniczeń? Oczywiście bez prób podciągania Rady Europy pod instytucję bezpieczeństwa zbiorowego, a tym bardziej zbiorowej obrony. Szczyt RE w Rejkiawiku w grudniu 2022 r. zresztą zdominowała kwestia wojny w Ukrainie i solidarności z Ukrainą. Nie pora więc na głębszą refleksję? Zwłaszcza kiedy OBWE została sparaliżowana, a Rosja blokować Rady Europy już nie jest w stanie.

Kolejna sprawa – Rada Europy z racji postawienia w centrum jej działalności praw człowieka mogłaby podjąć głębszą refleksję nad przybliżeniem głosu zwykłych obywateli ku jej działalności i w jej działaniach. Trudno o coś bardziej bliższego jednostce ludzkiej niż jej prawa. Nic z tego. Grupa Refleksyjna bardziej myślała o tym, jak przyciągnąć bliżej do organizacji liderów państw (i zaproponowała, aby częściej organizować spotkania na szczycie), Unię Europejską (postulując z nową mocą akcesję UE do Konwencji Praw Człowieka), ONZ (zapewniając wkład RE do przeglądów w ramach UPR), ale nie obywateli. Szkoda. A przecież mogłaby odegrać pionierską rolę. Pomysłów brakuje strasburskim strategom?

Spis poważnych pytań mógłbym mnożyć. Można łatwo je zbywać. Bo zmiana mandatu Rady nierealna, bo zmiana Statutu nie wchodzi w grę, bo głos obywateli nie może przytłumić głosu państw. Znam te śpiewki od biurokratów. Tylko po co angażować wybitne osobistości, jeśli one nie mają odwagi pomyśleć odważnie, a przynajmniej postawić trudnych pytań. Bo jeśli tak zacni byli politycy a obecnie „mędrcy” ich nie chcą stawiać, państwa członkowskie nigdy do nich nie dojrzeją. Rada Europy (podobnie jak ONZ czy OBWE) kontynuować będzie swój strategiczny dryf. Dryf ku totalnej marginalizacji.

Niezdolność do adaptacji powoduje, że instytucje zamiast być rozwiązaniem stają się częścią problemu. Ich dewizą heraldyczną stało się: Volui, sed non potui.

Ale bynajmniej nie wolno ich postponować. Droga ku lepszemu światu wiedzie przez umacnianie instytucji, budowanie nowych, tworzenie z ich pomocą nowej kultury współpracy międzynarodowej – nie ma sporu.

Ilustracja Michał Świtalski