Just for the Record. Wpis jedenasty: instytucje międzynarodowe i obywatel

Co tu kryć (bo dla czytelnika bloga jest to już ewidentne) – jestem zwolennikiem zmian śmiałych (choć niekoniecznie radykalnych) w funkcjonowaniu instytucji międzynarodowych, zwłaszcza globalnych, które, jak ONZ, nie nadążają za przemianami w świecie. I mam świadomość, że nie ma pomysłów idealnych, nie ma rozwiązań gwarantujących powodzenie. Ale nie mogę jakoś pogodzić się z tym, że autorzy tych wszystkich reformatorskich raportów, o których wspominałem wcześniej, już na samym wstępie stawiają mury dla własnej wyobraźni, boją się podejmować kwestii zawikłanych i kontrowersyjnych, nie chcą wprowadzać do dyskusji pomysłów odważnych i trudnych w realizacji. Podążają bezpiecznie sprawdzoną koleiną. Czy status „mędrca” musi wiązać się z bojaźliwością?

Nikt nie ma monopolu na dobre pomysły. Ale z doświadczenia wiem, że często rodzą się one pod wpływem ostrych dyskusji i sporów. A jeśli od razu wykluczamy z dyskusji kwestie trudne i kontrowersyjne, to nic wielkiego się z debaty nie narodzi.

Kierunek zmian w organizacjach międzynarodowych można sobie intuicyjnie wyobrazić. Jednym z punktów orientacyjnych daleko na horyzoncie jest wyzwolenie instytucji międzynarodowych spod monopolistycznej władzy rządów, wykorzystanie ich do budowy sieci wspólnego działania wszystkich aktorów polityki międzynarodowej, w tym zwłaszcza zwykłych obywateli, krzewienie tożsamości globalnej.

Raport „A Breakthrough for People and Planet…” sporządzony w 2023 r. w ramach przygotowań do oenzetowskiego Szczytu Przyszłości opierał się na trafnym założeniu, iż multilateralizm winien wyjść poza krąg państw i objąć szerokie spektrum aktorów międzynarodowych (ślad ręki prof. Slaughter?). Ale już w sferze rekomendacji unikał raport rozwiązań odważnych, niesztampowych, choć i kontrowersyjnych. Nie stawiał nawet pytań. Proponował zatem wzmocnić głos społeczeństwa obywatelskiego, pozwalając przebywać przedstawicielom NGOs w korytarzach części konferencyjnej siedziby ONZ, sugerując im wykorzystywanie kanałów internetowych do komunikacji z organami ONZ. Słusznie chciał wzmocnić rolę kobiet i młodzieży, nadać specjalny status miastom i regionom, wprowadzić do prac ONZ przedstawicieli sektora prywatnego. Tylko, że są to rozwiązania bardziej symboliczne, a wręcz nawet pozorowane. Pozostają daleko w tyle za oczekiwaniami globalnych ruchów obywatelskich. Członkowie Panelu nie odnieśli się bezpośrednio do składanych przez te ruchy propozycji, chociażby dot. utworzenia ciała parlamentarnego czy ciała obywatelskiego. Wiadomo, że pomysły te teraz nie przejdą, bo niektóre wielkie państwa do tego nie dopuszczą, ale dlaczego nie podnieść statusu tych idei opisując je w raporcie?

W świetle rosyjskiej agresji na Ukrainę kluczowym dla wiarygodności ONZ stała się jej rola jako instrumentu bezpieczeństwa zbiorowego. I pierwotnie właśnie to miała być jej konstytutywna misja. W raporcie Panelu problem „skutecznego bezpieczeństwa zbiorowego” ujęto w oddzielny blok, ale ulokowano go jako piąty (przedostatni) w strukturze raportu i rekomendacji. Na samym już początku rozdziału autorzy postulowali rozszerzenie definicji bezpieczeństwa zbiorowego, aby jednoznacznie objęła ona tzw. potrójny kryzys planetarny (klimat i środowisko), przestępstwa ponadgraniczne i nierówności społeczno-ekonomiczne. Rozumiem, że autorzy milcząco zakładali, że definicja bezpieczeństwa obejmuje już naruszenia praw człowieka, praworządności i demokracji. Pisząc to umieszczam między wierszami tzw. mrugnięcie porozumiewawcze. Bo pewno nie zakładali.

Funkcjonariusze ONZ potępiają często przewroty wojskowe, jak choćby ostatnio ten w Nigrze (Gabonie, Burkina Faso, Mali, Czadzie), ale jako zagrożenie dla bezpieczeństwa organy ONZ ich nie zawsze traktują. Rada Bezpieczeństwa zareagowała na przewrót w Nigrze w 2023 r., ale tylko w formie oświadczenia Przewodniczącego. Praktycznych działań (sankcji) nie rozważano. Podobnie rzecz się ma z reakcją RB ONZ na masowe naruszanie praw człowieka czy standardów demokratycznych. Dyktatury i autokracje mają się w ONZ dobrze i żadnego dyskomfortu nie odczuwają.

Kluczowym dla skutecznego bezpieczeństwa zbiorowego autorzy Raportu uznali reformę Rady Bezpieczeństwa. Tu kolejna dygresja. Reformą RB zacząłem się zawodowo zajmować w 1996 r., czyli prawie u zarania dyskusji. Śledzę jej losy do dzisiaj. Dyskusja trwa 30 lat, a rezultatów nie widać. Propozycje Panelu poszły utartym szlakiem: zwiększyć liczebność Rady, ograniczyć prawo weta, rozważyć miejsca dla regionów kontynentalnych, rozciągnąć kadencję niestałych członków, uruchamiać ZO ONZ, kiedy RB jest niezdolna do działania.

Moja opinia jest jednoznaczna: Radę Bezpieczeństwa należy zlikwidować (zawiesić, hibernować, etc. na wzór Rady Powierniczej), a jej kompetencje przekazać do Zgromadzenia Ogólnego ONZ. Koniec, kropka. Rada Bezpieczeństwa była produktem powojennych czasów. Miała utrwalić szczególną odpowiedzialność zwycięskich mocarstw za pokój w świecie. Miała zagwarantować ich materialny wkład w gaszenie konfliktowych pożarów. Miała zapewnić możliwość szybkiego działania. Już nawet nie chodzi o to, że świat dziś wygląda inaczej niż 75 lat temu, kiedy Radę tworzono. Ale większość tych oczekiwań niestety nie została spełniona. Radę Bezpieczeństwa należy więc rozwiązać. Zbudować zaś należy na bazie rezolucji ZO „Uniting for Peace” nowy algorytm działania i podejmowania decyzji (odpowiednio wysoką większością kwalifikowaną) Zgromadzenia Ogólnego dotyczących zwłaszcza wprowadzania sankcji i wszczynania działań przymuszających (włącznie z użyciem siły).

Podpuszczam? Prowokuję? Ależ owszem. Nie byłbym sobą. I wiem, wiem: społeczność międzynarodowa jeszcze do tego nie dojrzała. Ale naprawdę żaden „mędrzec”, żadna „osobistość wysokiego szczebla” zatrudniona do podpisywania owych reformatorskich raportów nie ma śmiałości opowiedzieć się za takim rozwiązaniem? Ej, moi kochani polityczni celebryci, pora, abyście się w końcu odważyli puścić się poręczy.

A skutek tej jazdy na zaciągniętym hamulcu jest taki, że losy ONZ i wielu innych instytucji już dawno przestały obywatela interesować.

Nie dziwota, że żadnego zainteresowania w naszym kraju nie wywołało nawet sprawowanie przewodnictwa w OBWE w 2022 r. Może to i dobrze, bo było to przewodnictwo bez wizji i ambicji. Jedyne, co może zostać zapamiętane, to zablokowanie udziału Ławrowa w spotkaniu ministerialnym OBWE w Łodzi i umieszczenie Łodzi na mapie dyplomacji ministerialnej.

Co dalej z OBWE? W lutym 2022 r. polska prezydencja podjęła inicjatywę ożywienia OBWE jako platformy dialogu, czyli inicjatywę tzw. Renewed OSCE European Security Dialogue (RESD). Lektura wygłoszonych w ramach owego dialogu przemówień nie pozostawiała złudzeń: osiągnięto tam himalaje myślenia życzeniowego. I tyle z tego dialogu pozostało. Po pierwsze, dialogiem muszą być zainteresowane wszystkie strony, a Rosja nim nie była. Po drugie, musi być prowadzony na szczeblu istotnym, a nieobecność kilku ministrów spraw zagranicznych Zachodu (w tym USA) i samego Ławrowa (słusznie zbanowanego) choćby na spotkaniu łódzkim, rangi OBWE jako forum dialogu nie podniosła. Bo nie był to czas na dialog. I nie da się go administracyjnie zadekretować.

OBWE od końca lat dziewięćdziesiątych przeżywała kryzys egzystencjalny. Za Putina Rosja nie kryła już zamiarów zniszczenia organizacji. W styczniu 2005 r. Putin powiedział to wprost Kwaśniewskiemu. Bo przeszkadzały Rosji opinie ODIHR w sprawie wyborów, działalność misji OBWE, jej wkraczanie w sprawy „wewnętrzne” na tzw. obszarze post-sowieckim. A nawet wcześniej, jeśli chciała Rosja rozmawiać o bezpieczeństwie europejskim, to przecież nie w formacie ponad 50 państw, ale w formacie „koncertu mocarstw”. I takie propozycje składała jeszcze przed dwoma dekadami. Dialog ogólnoeuropejski jej tak naprawdę nie interesował.

Stany Zjednoczone w międzyczasie wyraźnie obniżyły skalę swojego zaangażowania politycznego w OBWE, zwłaszcza po 11 września 2001 r., i postanowiły wykorzystywać OBWE w celach pomocniczych (zaangażowanie w Azji, Afganistan, Mongolia, etc.).

Unia Europejska inwestowała zaś we własne instrumenty polityczne (i słusznie), czyli we wspólną politykę zagraniczną, Partnerstwo Wschodnie, proces berliński dot. Bałkanów Zachodnich i in.

Marginalizację roli politycznej OBWE kompensowano rozlicznymi programami operacyjnymi, które dublowały działalność RE, UNDP, UE, Banku Światowego. A w wymiarze dialogu dyskusje na forum OBWE przekształcały się „shouting match” Zachodu z Rosją i Białorusią, i to strywializowanego propagandą na poziomie debat w ZO ONZ.

Sugerowałem przed dekadą, że to właśnie Unia Europejska powinna zainicjować (chociażby teraz w ramach tzw. Europejskiej Wspólnoty Politycznej) poważną debatę nad przyszłością OBWE. Tak się nie stało. Szkoda.

Od ponad dwóch lat zachodni politycy i eksperci boją się postawić wprost pytanie, czy OBWE z Rosją Putina i Białorusią Łukaszenki ma w ogóle sens. Bo jeśli nie ma, to trzeba wyciągać z tego jakieś konsekwencje. Odważne. Ja, broń Boże, wygaszać OBWE czy ją rozwiązywać nie postuluję. Ale oczekuję przynajmniej trzeźwego spojrzenia na jej możliwości.

KBWE potrafiła trafić do masowej świadomości społecznej w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych (a jeszcze do dziś funkcjonują przecież „komitety helsińskie”). Dziś OBWE do świadomości zwykłego obywatela zupełnie nie dociera. Nawet w Azji Centralnej i w Mongolii.

Rozszerzona Europa jako konstrukt geopolityczny ma nadal sens. Ale dopiero po demokratyzacji Rosji i Białorusi, i wtedy trzeba będzie zbudować jej nowe podstawy. Z aktywnym udziałem nowej Rosji.

Co stworzyłoby przy okazji szansę wprowadzenia do nowej instytucji wymiaru obywatelskiego.

Męczyć może już państwa ten „obywatel” wtykany przeze mnie do rozważań o reformie instytucji międzynarodowych. Powtórzę moje przekonanie, że to właśnie obywatel jest dla mnie najsolidniejszym nośnikiem czynnika moralnego w stosunkach międzynarodowych. A bez tego daleko się już nie zajedzie w naprawianiu świata.

W swoich wykładach „Obywatel i polityka światowa” (plik do pobrania na moim blogu) opisywałem, że problemem dla stosunków międzynarodowych od zawsze było to, że moralność wewnątrzplemienna (wewnątrznarodowa) i moralność międzyplemienna (międzynarodowa) kierowały się dwoma odmiennymi filozofiami moralnymi. Kodeksy moralne ewoluowały, ale, jak twierdzą słusznie badacze, etyka międzynarodowa pozostawała wieki opóźniona w stosunku do etyki wewnątrz państw, etyki ludzkiej. Czy kiedykolwiek etyka międzynarodowa może zostać oparta na kanonach etyki ludzkiej? Brak uniwersalnego kodu moralnego wyrasta jako przeszkoda nie do pokonania. Do tego jeszcze dochodzi dodatkowa komplikacja wynikająca z tego, że etyka zbiorowa zawsze różnić się będzie od etyki indywidualnej. Jest więc tylko droga okrężna – rozwijanie prawa międzynarodowego. Dla wielu ekspertów prawo międzynarodowe jest niewątpliwie formą kodu moralnego, bo jego stosowanie w bardzo znaczącej części nie jest podparte sankcją, a prawo bez sankcji bardziej przypomina normę moralną niż prawo sensu stricte.

Traktowanie instytucji międzynarodowych jako platformy dialogu międzyrządowego jest więc dziś podejściem wysoce minimalistycznym.

Unia Europejska jest jedyną organizacją, która chce pokazać, że ceni sobie głos obywatelski, że chce mu nawet nadać moc sprawczą. Ma w tym oczywiście interes polityczny, albowiem, jak pisałem w poprzednim odcinku, boleśnie się przekonała, że bez obywatelskiej zgody, a przynajmniej zrozumienia, rozwijać się dalej nie może. Ale nawet i w przypadku Unii mechanizmy łączenia się z obywatelem są nadal dość okazjonalne i płytkie. A i obywatel nie za bardzo ma głowę do prowadzenia regularnego dialogu. Wykorzystują to tzw. ruchy aktywistyczne, które czasami wręcz obywatelską bierność wykorzystują i się pod głos obywateli podszywają. Bo obywatel zawsze działać będzie w spoób reaktywny, kiedy wyczuje w powietrzu ze strony instytucji politycznych zagrożenie. W społeczeństwach dobrobytu, jak kiedyś opisywał to Habermas, naturalnym odruchem jednostki ludzkiej jest ochrona przestrzeni prywatnego życia („lifeworld”), czyli rodziny, życia osobistego, wyborów konsumpcyjnych przed widzialną i niewidzialną ręką państwa i rynku. Wykorzystują to zresztą przechernie autokraci (w Rosji czy Chinach) i proponują diabelskie pakty nienaruszalności przestrzeni prywatnej i rodzinnej w zamian za rezygnację jednostki z aktywności na politycznej i społecznej agorze.

A ja jednak będę powtarzał, że jedyną nadzieją na znalezienie dobrych odpowiedzi na wyzwania współczesnego świata jest nie tyle zbiorowa mądrość państw, czy instytucji międzynarodowych, ale zbiorowa mądrość obywateli.

Ilustracja Michał Świtalski