Doktryna „Realpolitik”, czyli zmieniające się pojmowanie potęgi i mocy

Kluczem do realizacji racji stanu jest posiadanie odpowiedniej zdolności wykonawczej. A zdolność wykonawcza w tradycyjnym paradygmacie stosunków międzynarodowych wiąże się z pojęciem potęgi. Potęga w stosunkach międzynarodowych jest zawsze względna. Jest mierzona względem potęgi innych aktorów sceny międzynarodowej. Potęgę przez wieki całe identyfikowano z siłą. Nic więc dziwnego, że jedną z elementarnych doktryn polityki zagranicznej stała się doktryna postulująca uwzględnianie i wykorzystywanie dysproporcji między potęgą państw. Najbardziej ze znanych jej upostaciowień stała się doktryna „Realpolitik”. Jest często uważana za synonim polityki realistycznej, wynikającej z trzeźwej oceny możliwości państw i mocnego stąpania po ziemi.

Termin „Realpolitik” kojarzony jest z Bismarckiem, polityką Prus i Niemiec za jego kanclerstwa. Został ten termin ponoć pierwszy raz użyty i opisany przez Ludwiga von Rochau, niemieckiego publicystę XIX wieku. W swojej książce z 1853 r. pod tytułem „Grundsätze der Realpolitik angewendet auf die staatlichen Zustände Deutschlands” dowodził on, że „Realpolitik” to dyplomacja oparta na uznaniu prymatu zasady siły w rządzeniu światem. Kiedyś zasada ta przejawiała się w dyktacie silniejszego (bez oglądania się nawet na prawo czy moralność), zaś nowocześnie skutkiem tej zasady stało kształtowanie relacji między państwami w oparciu o ocenę ich potęgi.

Dla von Rochau „Realpolitik” była imperatywem w nadaniu polityce niezbędnej skuteczności. Opisywał on kryzys liberalnego, oświeceniowego myślenia po zdławieniu rewolucji Wiosny Ludów. Konkludował, że ideologiczną słusznością nie sposób przekształcać rzeczywistości. Obiektywnie racja nie musi stać po stronie silniejszego. Ale to silniejszy decyduje co jest racją, a co nie. Szlachetne idee rozbijają się zatem o bezwzględność myślenia w kategoriach siły i przemocy. Pisał von Rochau, że „realny polityk” wie, że aby burzyć „mury Jerycha”, prosty kilof jest bardziej przydatny niż najpotężniejsza nawet trąba.

Doktryna „Realpolitik” zagnieździła się na stałe w dyskursie politycznym Niemiec i zachodniego świata. Coraz bardziej jednak oddalała się od pierwotnego sensu. Oznaczać zaczęła politykę pragmatycznej oceny uwarunkowań, dążenia do osiągnięcia celu bez wahań etycznych i uprzedzeń ideologicznych, politykę trzeźwą, transakcyjną, zmienną w zależności od okoliczności. „Realpolitik” w wymiarze teoretycznym uzyskała solidne opisanie w realistycznej szkole stosunków międzynarodowych, traktującej potęgę jako naczelne kryterium skuteczności, a interesy narodowe i ich konflikt jako lokomotywę polityki międzynarodowej.

Ojców duchowych i patronów „Realpolitik” ma w tym sensie wielu i to znamienitych. Jest wśród nich i Sun Tzu, i Tukidydes, i Machiavelli, i Hobbes, i von Clausewitz. A mistrzami jej stosowania w praktyce byli Richelieu, Talleyrand, Metternich, Stalin, Kissinger i wielu innych.

Ale zrosła się doktryna „Realpolitik” najorganiczniej z postacią Bismarcka. To za nim powtarzamy na co dzień, że polityka jest sztuką tego, co możliwe (a nauką tego, co względne). Bismarck nakazywał wierzyć tylko w potęgę własną. Sugerował odrzucać polityczny sentymentalizm wyrażający się w nadziei na wzajemność i altruizm innych. Jedynym kompasem winien być interes narodowy. Przypominał, że każdy rząd kieruje się kryteriami oceny własnych działań odzwierciedlonymi wyłącznie w swoich własnych interesach. Jedyną zdrową doktryną polityki państwa był, według niego, egotyzm (a żaden tam, Boże broń, romantyzm). A w ostatecznym rachunku liczyło się tylko wzbudzanie strachu (a nie żadnej tam sympatii), przeciąganie innych na swoją stronę pod wpływem napędzania im strachu.

Bismarck zastosował doktrynę „Realpolitik” realizując kurs na dominację Prus w Niemczech. Zręcznie manipulował kwestią Szlezwiku-Holsztyna, aby wywołać wojnę z Danią (1864 r.), a zwycięstwo w tej wojnie wzmocniło decydująco pozycję Prus. Podzielił się zdobyczami z Austrią, ale tak sprytnie, aby mieć dwa lata później pretekst do konfliktu z Habsburgami. Rozprawiwszy się z Austrią (w 1866 r), nie poszedł na jej upokorzenie, nie zażądał ani Czech, ani innych części jej terytorium (przejęły Prusy od Austrii jedynie zwierzchnictwo nad Holsztynem), bo przywidywał, że będzie potrzebować jej poparcia dla ewentualnego zjednoczenia Niemiec (wokół Prus). Sprowokował Francję do wojny w 1870 r. (odpowiednio podretuszowana i świadomie ujawniona depesza emska). A kiedy zjednoczenie Niemiec stało się faktem, prowadził politykę samoograniczenia, ukrywania ekspansjonistycznych zamiarów, aby Europa zdążyła się przyzwyczaić do ponadwymiarowych Niemiec. To z Bismarckiem kojarzymy po dziś dzień cierpkie prawdy „Realpolitik”, że wszystko, co skuteczne, jest słuszne, a cel uświęca środki.

Według Kissingera, mistrzem „Realpolitik” był Stalin. Nie miał Stalin uważania dla moralności i legalizmu. Za zwycięstwa militarne żądał zapłaty tylko w jednej walucie – nabytkach terytorialnych. Mógł iść na układy z Zachodem, ale tylko na zasadzie coś za coś. Debatowano wśród zachodnich strategów w czasie „zimnej wojny”, za jaką cenę był gotów pójść na ustępstwa i rozluźnić sowiecką kontrolę nad Europą Środkową. Podejrzewano, że taką ceną mogłyby być jakieś duże i realne korzyści gospodarcze. Wątpliwa to teza. Bo Stalin święcie wierzył, że i tak czas pracował na rzecz socjalizmu. A zgoda na odpłynięcie regionu spod sztandarów sowieckiego komunizmu (jakaś finlandyzacja czy nawet titoizacja), podważałaby jeden z aksjomatów teorii nieustających postępów rewolucji socjalistycznej. Raz zdobytej władzy mieli wtedy komuniści nie oddawać nigdy.

W dyplomacji Stalina uzgodnienia dokonywane na spotkaniach liderów świata mogły co najwyżej odzwierciedlać realny stosunek sił, ale w żaden sposób go nie redefiniować. Negocjacje nie były od tego, żeby świat zmieniać, ale by zmiany w realnym świecie legitymizować. W tym sensie był niewątpliwie zimnokrwistym realistą. Spotykał się chętnie z Rooseveltem (Trumanem) i Churchillem (Attlee), kiedy dyktowały to potrzeby II wojny światowej. Był ciepły i jowialny, że można było go nawet obwołać „Uncle Joe”, jak uczynił to Roosevelt. Ale odrzucał po II wojnie światowej możliwość powrotu do osobistych kordialnych kontaktów z przywódcami USA czy Wlk. Brytanii. Odrzucał bynajmniej nie z powodów osobistych. Nie widział w nich sensu, bo nie miałby o czym z liderami Zachodu rozstrzygać. Po Poczdamie nigdy już z nimi się nie spotkał.

Według Kissingera, Stalin nie wierzył w abstrakcyjne hasła czy wartości. Cierpliwie czekał. Zagospodarowywał zdobyte żetony i czekał na kolejny ruch Zachodu. Wierzył w koncepcję sfer wpływów i politykę z pozycji siły.

To wszystko prawda, ale jednak był Stalin ideologiem! Bo programowo nie wierzył Zachodowi! Zgodnie z kanonami leninizmu był przekonany, że celem Zachodu jest zdławienie ustroju socjalistycznego. Że w naturze kapitalizmu jest cynicznie mamić. Nie wierzył więc, że można kapitalistom w jakiejkolwiek mierze zaufać. Nie wierzył Stalin w sens geopolitycznych kompromisów. Bo socjalizm i tak miał zwyciężać. Stalin zrobił dla potwierdzenia teorii komunistycznej tak wiele (utworzenie światowego systemu socjalistycznego), że po II wojnie światowej stał się tej teorii zakładnikiem. Związał ręce przywódcom ZSRR na lata. Jego następcy musieli bowiem kontynuować ekspansjonistyczną politykę w imię podtrzymania wiarygodności teorii. Stalin był realistą, ale i ideologiem zarazem, i żadnej w tym antynomii nie ma.

Kissingerowi przypisuje się formalne wprowadzenie doktryny „Realpolitik” do Białego Domu za prezydentury Nixona, który zresztą intuicyjnie się z nią utożsamiał. Polityka amerykańska za Kissingera sprawą odrzuciła uprzedzenia i ograniczenia ideologiczne, czego najlepszym wyrazem stała się normalizacja relacji z Chińską Republiką Ludową. Zgodnie z tym co przewidywał, pozwoliło to zasadniczo zmienić procesy polityczne w świecie (także relacje amerykańsko-rosyjskie). Nie bał się, w imię pragmatycznych celów, upokorzenia, idąc na wycofanie USA z Wietnamu. Po wojnie arabsko-izraelskiej w 1973 r., przekonał Izraelczyków do częściowego wycofania się z Synaju, wiedząc, że uda mu się także wyrwać trwale Egipt z sowieckich wpływów.

Sam Kissinger przyznał, że nigdy nie używał terminu „Realpolitik”. Twierdził, że termin został spłycony i zinstrumentalizowany na potrzeby akademickich debat. Istotnie większy wpływ na styl Kissingera, zdaje się, okazali Metternich czy Talleyrand niż Bismarck. Chciał Kissinger niewątpliwie, aby jego myślenie o polityce zagranicznej USA było postrzegane jako myślenie w kategoriach wielkiego męża stanu, wyrastającego ponad dyplomatyczny szczegół, zdolnego do odważnych strategicznych decyzji, budującego porządek międzynarodowy na zasadach równowagi sił i strategicznej stabilności.

Jeśli „Realpolitik” ma oznaczać trzeźwą ocenę realiów i pragmatyczny dobór środków, to nie gorszym mistrzem „Realpolitik” był Zbigniew Brzeziński, doradzający Prezydentowi Carterowi. Będąc z przekonania głębokim antykomunistą, jeszcze w latach 60-ych sugerował on jednakże uspokojenie ideologicznych emocji w polityce zagranicznej USA, wejście na drogę taktycznego „odprężenia”, szukanie szansy w dialogu. Trafnie oceniał, że komunizm rozłoży się od wewnątrz, a interakcja z satelitami Moskwy będzie ich stopniowo emancypować, zaś odmrażanie kontaktów gospodarczych, edukacyjnych i kulturalnych osłabi kontrolę ideologiczną nad społeczeństwem i zwróci je przeciwko komunistycznym władzom. Polityka odprężenia na początku lat osiemdziesiątych musiała się rozsypać, ale zasiany w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku ferment presja twardej polityki Reagana z czasem tylko wzmocniła.

Administracja Obamy chciała uchodzić za „zimnokrwistą” w ocenie interesów amerykańskich i „realpolityczną” w wyborze środków działania (podtrzymanie obecności w Afganistanie i Iraku mimo wyborczych zapowiedzi, odmowa udziału w interwencji w Libii czy Syrii), ale w kwestii zasadniczej – relacji USA z Rosją i Chinami uległa niewątpliwie „myśleniu życzeniowemu”. Zarządzony w 2009 r. reset z Rosją niczego wspólnego z „Realpolitik” nie miał. A wiara, że Chiny staną się spolegliwym partnerem Ameryki w miarę rozwoju gospodarczego, też nie miała wiele wspólnego z realiami. Pośrednio przyznał to wiceprezydent Obamy, a od 2021 r. prezydent USA – Joe Biden. Chiny uznał za główne zagrożenie dla Zachodu, a nowy reset z Rosją wykluczył zdecydowanie.

Praktykowanie „Realpolitik” przypisuje się Władimirowi Putinowi. Uważa się, że ufa tylko sile i głęboko wierzy, że tylko siła zapewni Rosji mocarstwowy status. Aneksja Krymu i próba oderwania od Ukrainy Donbasu, nie oglądając się na prawo międzynarodowe i możliwe sankcje, są traktowane jako potwierdzenie tego „realistycznego” poglądu na politykę. W relacjach z Zachodem niestrudzenie Putin forsuje tezę, że Rosję zaakceptować należy taką, jaka jest. I na przestrzeni dwóch dekad udało mu się przekonać do takiego podejścia całkiem znaczących polityków zachodnich. Jest jednocześnie postrzegany jako zwolennik dyplomacji kontraktowej. Choć, jak w przypadku Stalina, wszystko u niego jest kwestią ceny. Do opinii publicznej przeciekła jego złożona w lutym 2008 r. polskiemu premierowi propozycja podziału Ukrainy. I nie zabrzmiała ona bynajmniej jako żart czy prowokacja. W „Realpolitik” wszystko jest przecież tylko kwestią ceny.

W 1994 r. jako szef departamentu w Sekretariacie KBWE towarzyszyłem ówczesnemu Sekretarzowi Generalnemu Wilhelmowi Hoeynckowi podczas wizyty w Mołdawii. Udaliśmy się także do Naddniestrza, gdzie zaplanowano m.in. spotkanie z dowódcą rosyjskiego kontyngentu generałem Aleksandrem Lebiedziem. Nagle w trakcie rozmów plenarnych wstał on i poprosił Sekretarza Generalnego o rozmowę w cztery oczy. Wilhelm Hoynck był lekko zmieszany i stwierdził, że będzie potrzebował jednak tłumacza, czyli mnie. Tak stałem się świadkiem jednej z najdziwniejszych rozmów dyplomatycznych. Lebiedź wypowiadał się, czyniąc długie, irytujące pauzy, które wypełniał głębokim wpatrywaniem się w oczy rozmówcy. Rzucił jakieś paszporty na stół i zapytał: „I co ja mam z tymi ludźmi zrobić?”. Nam było ciężko zrozumieć, o co w ogóle mogło mu chodzić (domyślaliśmy się, że udzielił właśnie tym ludziom azylu w swojej bazie wojskowej). Ale jego przesłanie było bardzo proste: żadne tam mediacje organizacji międzynarodowych nie pomogą w ochranianiu ludzi; porozumienia i deklaracje rządów nic tam nie będą warte. Tylko on jest gwarantem spokoju i bezpieczeństwa w Naddniestrzu. I nie ma takiej ceny, której byłoby warte wycofanie 14-ej Armii.

Wspomniałem tę rozmowę, kiedy kilkanaście lat później dowiedziałem się o poufnych rozmowach prowadzonych przez jedno kluczowych państw zachodnich z Rosją, aby przełamać impas w uregulowaniu konfliktu naddniestrzańskiego. W stolicy owego państwa zachodniego uznano, że ze wszystkich tzw. zamrożonych konfliktów na przestrzeni postsowieckiej, kryzys naddniestrzański był stosunkowo najporęczniejszy w doprowadzeniu do jakiegoś kompromisu z Rosją. A kompromis taki mógł ocieplić całokształt relacji z Rosją i uwiarygodnić tezę, że z Rosją da się konstruktywnie o bezpieczeństwie Europy rozmawiać. Problem polegał na tym, że nie potrafiono zaproponować Rosji na tyle atrakcyjnej ceny, żeby ofertę taką była ona gotowa poważnie rozpatrzeć. Podobnie jak w końcu lat czterdziestych, kiedy Zachód nie miał nic atrakcyjnego do zaoferowania Stalinowi w odniesieniu do Europy Wschodniej.

I Rosjanie, i Chińczycy domagają się, aby zaakceptować ich takimi, jacy są. W czasie II wojny światowej Alianci zaakceptowali ZSRR takim, jakim był, w imię wspólnej walki z Niemcami. Dziś miałby Zachód zaakceptować Rosjan (czy Chińczyków) takimi, jacy są w imię czego? Walki z ociepleniem klimatu (jak chcieliby niektórzy zachodni politycy)? Innych wyzwań globalnych? Bo przecież już nie dla walki z terroryzmem, rozwiązania problemu Syrii, nuklearnego programu Iranu czy innych wyzwań z bieżącej agendy. Bo zbyt wygórowana by to cena była.

Długie lata braku wyraźnych sukcesów w zachodniej polityce opartej na wartościach (i prawie międzynarodowym) mogą zniechęcać i skłaniać ku abdykacji na rzecz tak rozumianej „Realpolitik”. Hipostazą tej abdykacji jest czasem nazywana koncepcja „pryncypialnego pragmatyzmu” („principled pragmatism”), jaką zaczęła głosić w swoich dokumentach wspólnej polityki zagranicznej Unia Europejska. Zgodnie z nią, Unia wartości w swoich działaniach nie porzuca, ale patrzy na sposób uprawiania polityki w sposób pragmatyczny, uwzględnia realne możliwości własnego działania.

Nieprzekraczalną na razie zaporą przed zarzuceniem wartości jest opór stawiany przez wrażliwość społeczeństw zachodnich. Emancypacja jednostki w ocenie polityki zagranicznej wywindowała wysoko czynnik etyczny. Kwestii takich, jak choćby otrucie Nawalnego, nie da się już zamiatać pod dywan w imię strategicznych czy geopolitycznych racji. „Realpolitik” nie wytrzymuje moralnej presji.

Czynnik wartości w polityce znalazł się w krytycznym momencie spięcia z wymogami „Realpolitik”. Trzeba być optymistą, że ten okres przesilenia, o wiele trudniejszy niż w czasach konfrontacji zachodniego liberalizmu ze światem komunistycznym, zakończy się dla czynnika wartości zwycięsko.

Plotka jest dopalaczem (nawet najbardziej realistycznie usposobionych) dyplomatów.
Słuchają: ch. d’aff. Szwecji, amb. Litwy, amb. W. Brytanii, amb. Czech (Erywań, 2016 r.)