Imperializm czyli czy możliwy jest porządek bez dominacji

Interwencjonizm w imię rozbudowania własnej potęgi jako samocelu przyjął w historii postać imperializmu. Imperializm zawsze kojarzył się źle, z czasem stał się pojęciem moralnie potępianym, inwektywą w wojnach propagandowych, oskarżeniem pod adresem Zachodu, zwłaszcza ze strony państw, które zrzuciły pęta kolonializmu, jak i ze strony ruchów narodowowyzwoleńczych.

Oznacza politykę, praktykę lub propagowanie przez państwo rozszerzania własnej potęgi na zewnątrz, zwłaszcza drogą nabytków terytorialnych lub przejmowania politycznej lub gospodarczej kontroli nad obcym terytorium.

Imperialną politykę prowadziły starożytne Chiny (preferujące jednak dobrowolną wasalizację obcego terytorium w swojej strefie wpływów, a nie podbój mieczem), Persja (znana z przeważnie liberalnego traktowania swoich wasali i podbitych plemion, co zapewniło jej stabilność trwania), Grecja (z przepastnym imperium Aleksandra Wielkiego), Rzym, Bizancjum, Europa Karola Wielkiego, Kalifat islamski, Imperium Osmańskie.

Fundamentem imperializmu nowożytnego stały się podboje kolonialne. Anglia, Francja, Niderlandy, Portugalia, Hiszpania opanowując i walcząc o podział kolonizowanych obszarów nadawały swojej polityce cechy imperialne w latach 1500-1750.

Ale prawdziwy, nowożytny imperializm nadszedł z kapitalizmem w pełnym rozkwicie i rewolucją przemysłową.

Klasyk imperializmologii – John Hobson upatrywał źródeł imperializmu w poszukiwaniu przez koła finansowo-przemysłowe możliwości bogacenia się drogą ekspansji, tworzenia nowych możliwość dla inwestycji, pozyskiwania tanich surowców, otwierania rynków zbytu i dostępu do taniej siły roboczej. Kluczem do ekspansji była kontrola na terytorium. Obsesja terytorialnej kontroli uczyniła geopolitykę ideologią imperializmu. Jak opisywał to Friedrich Ratzel – wyrocznia imperialistów – kluczem do potęgi była przestrzeń. Przestrzeń inspirowała i wyjaśniała wszystko. Ekspansywne państwo rosło w siłę, a silniejsi wchłaniali słabszych i ich przerabiali na swoją modłę, czyli, w imperialnej optyce, cywilizowali. Siła kumulowała się i nieuchronnym stawał się świat kontrolowany przez ograniczoną liczbę superimperiów. Kjellen, Haushofer czy Mackinder próbowali dodać głębi geopolitycznej imperialnym ekspansjom i rywalizacjom.

Uważa się, że epoka imperiów w polityce międzynarodowej to okres od 1880 do 1980 roku. Świat przeszedł wtedy przez stulecie imperiów, kiedy kształtowanie imperiów, rozszerzanie ich wpływów, rywalizacja i konflikty wzajemne między nimi stanowiły sedno polityki globalnej.

U progu I wojny światowej mocarstwa imperialne – Wielka Brytania, Francja, Niemcy, ale także (już w schyłkowej fazie) Hiszpania, Portugalia, Niderlandy, stanowiąc mniej niż jeden procent powierzchni globu i osiem procent ludności świata kontrolowały 35 procent terytorium i 25 procent ludności. Cały niemal region Australii i Pacyfiku, 90 procent Afryki i 56 procent Azji znalazły się pod imperialną kontrolą europejskich potęg.

W latach 1850-1914 na drogę imperialną wkroczyły Rosja (choć jej imperialna ekspansja rozpoczęła się już w XVII wieku), Włochy, Niemcy, Japonia i Stany Zjednoczone. A i Chiny (mimo postępującej wewnętrznej implozji) nadal pozostawały imperium.

Dla Rosji imperialny ekspansjonizm był formułą zapewnienia bezpieczeństwa. Imperializm stał się istotą rosyjskiej polityki bezpieczeństwa. Bardzo wcześnie przyjęto uważać tam, że brak zdolności do kontrolowania bezpośredniego otoczenia sprowadzić może na Rosję tylko nieszczęście. Sedno rosyjskiej polityki zagranicznej jeszcze w połowie XVII trafnie oddał minister Atanazy Ordin-Naszczokin (negocjował m.in. rozejm andruszowski z Polską) mówiąc, że zadaniem ministerstwa spraw zagranicznych Rosji jest ekspansja państwa we wszystkich kierunkach.

I poszła Rosja najpierw na wschód, zrzucając jarzmo tatarskie, podbijając potem obszary osadnictwa Tatarów (nad i za Wołgą), a następnie posuwając się po przepastnych terenach Syberii i Azji Centralnej. Przekroczyła nawet cieśninę Beringa i zatrzymała się dopiero na Alasce. Poszła też ku północy wyrębując sobie okno na świat i osiągając podbiegunowy kres Europy. Poszła i na południe wypychając Turcję z Krymu, podbijając Kaukaz i odkrawając nawet posiadłości Persji. No i ruszyła na zachód, połykając Litwę, Polskę, dochodząc za Wisłę i do Dniestru. Rosyjski but zadudnił na brukach Paryża, a sowiecki – Berlina. Mawiano nawet, że kruszenie wszystkiego co stanie Rosji na jej drodze i absorpcja energii podbitych narodów jest immanentną cechą rosyjskiej filozofii państwowej. W latach 1552 – 1917 jej terytorium powiększało się średnio o 100 000 km kwadratowych rocznie. Kiedy opór zewnętrzny przytrzymywał jej pochód, ukrywała swoje słabości i zbierała siły, jak choćby po wojnie krymskiej czy wojnie japońskiej. I próbowała ponownie.

A zawsze twierdziła, że jedynym sposobem zawiadywania tak wielkim i polimorficznym kulturowo obszarem jest autokratyzm, samodzierżawna dyktatura. Katarzyna Wielka uważała, że każda inna forma rządzenia pogrążyłaby Rosję w ruinie. Tym właśnie rosyjski imperializm różnił się od imperializmu zachodniego – brytyjskiego czy francuskiego, nie mówiąc o imperializmie amerykańskim. Ekspansja zrosła się w Rosji z autokratyzmem i wspólnie z nim się napędzała na zasadzie sprzężenia zwrotnego A Rosja stała się wiezieniem narodów – jak twierdzili bolszewicy. Imperator zaś, choć nie był zesłańcem niebios, ani półbogiem, był z założenia obdarzony nieskończoną z racji posiadanej władzy mocą sprawczą, tyleż hieratyczną, co brutalną. Imperializm rosyjski czynił autorytet władcy zakładnikiem ekspansji.

Imperializm hiszpański czy portugalski był traktowany jako posłannictwo. Wyrósł z eksploracji geograficznej. Miał silną podbudowę religijną. Ale głuszył go wątły zmysł gospodarczy (typowo przedindustrialny, ekspropriacyjny). Więc zgasł nim zdążył się rozwinąć. Imperializm brytyjski (a i francuski w pewnym stopniu) był najmocniej naznaczony filozofią cywilizacyjną. Zrósł się z nim mit „brzemienia białego człowieka” (choć wiersz Kiplinga powstał w kontekście amerykańskiego podboju Filipin). Imperialny kolonializm miał służyć cywilizacyjnemu wydźwignięciu podbijanych plemion, wyzwalaniu ich z ubóstwa i chorób, szerzeniu edukacji i wpajaniu zasad dobrego administrowania. Był imperializmem gospodarczym, służąc opanowywaniu nowych rynków, źródeł surowcowych, szlaków handlowych.

Imperializm pospieszny to imperializm Niemiec epoki Wilhelma II (wg określenia Michaela Ignatieffa). Weltpolitik Wilhelma II była polityką niecierpliwą, chaotyczną, nastawioną na szybkie rezultaty. Energiczną, ale fertyczną w pozorach, bo całościowo jednak niezgrabną. Była polityką roszczeniową. Jej istotą było domaganie się redystrybucji zdobyczy kolonialnych. Bo kiedy Niemcy stały się mocarstwową siłą, terytorialny tort posiadłości kolonialnych był już podzielony. A skutkiem polityki epoki imperiów było przeświadczenie, że nie można aspirować do roli mocarstwa światowego bez odpowiednio rozległych posiadłości kolonialnych (dziś w Rosji twierdzi się, że nie można aspirować do roli bieguna polityki światowej bez posiadania własnej strefy wpływów).

Marksizm traktował imperializm jako ostatnią, schyłkową fazę kapitalizmu, w której dokonuje się podbój obcych rynków z powodu nadprodukcji i nadwyżki kapitału. Już zresztą wcześniejsi analitycy kapitalizmu, jak Adam Smith i Ricardo, krytycznie oceniali społeczno-gospodarczy wymiar ekspansji imperialnej. Imperializm opisywali jako przynoszący profity wąskim warstwom społecznym, lecz nie krajowi jako całości. Lenin ukuł frazę o imperializmie jako najwyższej formie kapitalizmu, skrajnie agresywnej i bezwzględnej. Diagnozował, że rywalizacja o kontrolę rynków i zasobów prowadzi do nieuchronnego konfliktu. W historiografii marksistowsko-leninowskiej, I wojna światowa była przedstawiana jako nieuchronna wojna imperializmów. Przez całe dziesięciolecia adepci dyplomacji na Zachodzie uczeni byli, że I wojna światowa była skutkiem załamania się koncepcji równowagi sił w Europie. W podręcznikach publikowanych w ZSRR aż do jego rozpadu I wojna światowa była zaś wynikiem deterministycznego starcia imperializmów. Ale jak tę wojnę by nie diagnozować, była cmentarzyskiem imperiów. Pogrzebała ona i imperium niemieckie, i tureckie, i austro-węgierskie. A będąca jej dogrywką II wojna światowa wyczerpała imperializm brytyjski i francuski z ostatka sił witalnych.

Pod koniec XIX wieku ekspansja USA zaczęła wychodzić poza kontynent amerykański. Amerykański imperializm był swoistym imperializmem w przebraniu („imperialism in disguise”). USA uprawiały imperializm głosząc jednocześnie jego zwalczanie. Wyłączyły najpierw z europejskiej imperialnej rywalizacji Amerykę Łacińską (doktryna Monroe), czyniąc ją obiektem własnej imperialnej polityki. Interweniowały tam po czasy nam współczesne na potęgę.

Do Azji, a potem do Afryki wchodziły Stany Zjednoczone przez handel i inwestycje. To właśnie pośredni, finansowo-gospodarczy sposób ekspansji stał się z czasem nową formą imperializmu.

F. D. Roosevelt traktował II wojnę światową jako wojnę o koniec imperiów. Amerykańska opinia publiczna była bowiem bardzo negatywnie nastawiona na wszelkie imperialne hasła. Amerykański imperializm był innymi słowy imperializmem w stanie zaprzeczenia („imperialism in denial”).

Po drugiej wojnie światowej imperializm amerykański przybrał charakter misyjny. Celem ekspansji amerykańskiej stało się powstrzymywanie pochodu ideologicznych barbarzyńców, walka z komunizmem, odpychanie ZSRR. Tylko odwołaniem się do wyższych racji moralnych przywódcy USA mogli przekonać do interwencjonistycznej polityki swoją opinię publiczną. Stany Zjednoczone objęły protektoratem bezpieczeństwa Europę, wschodnią Azję, roztoczyły opiekę militarną nad wieloma państwami „Trzeciego Świata”, kontrolę nad strategicznymi drogami morskimi. Wypełniały lukę po upadających imperiach brytyjskim i francuskim. I jak pokazał to kryzys sueski z 1956 r. przyspieszenie imperialnego zmierzchu Francji i Wielkiej Brytanii było ważniejsze dla Stanów Zjednoczonych od sojuszniczej lojalności.

Wypchnięcie Brytyjczyków przez Amerykanów z imperialnej misji zgryźliwie komentowano, że Brytyjczycy zbudowali swój imperializm w przystępie roztargnienia lub utraty rozumu (J. R. Seeley), Amerykanie roztargnienie zastąpili natomiast totalną krótkowzrocznością. Czy mieli wszakże inne wyjście? Praktykowali imperializm nadal w bardzo ukrytej formie, pod antyimperialistycznymi hasłami, ale z dobrym skutkiem. Imperializm przynosi, być może, najlepsze rezultaty, jeśli ubiera się go w antyimperialistyczne szaty (wtedy antybrytyjskie, antysowieckie). Był to jednocześnie imperializm napędzany bardziej strachem (przed komunizmem) niż potrzebą ekspansji.

Stany Zjednoczone wzięły na siebie brzemię „przywództwa wolnego świata”. I starły się z neoimperializmem sowieckim. W ekspansji komunizmu w świecie wielu badaczy widziało przedłużenie polityki rosyjskiego imperializmu pod nowym, tym razem czerwonym sztandarem. Richard Pipes konstatował wręcz, że o polityce ZSRR można było dowiedzieć się więcej studiując historię Rosji niż ideologię marksizmu-leninizmu. Za ideologicznym sztafażem krył się ten sam przymus ekspansji, oparcie na silnej władzy, tajemniczość, pogarda dla słabych, zawłaszczenie państwa przez elitę, zakłamanie i moralna zapaść.

Klęska w Wietnamie zachwiała zaangażowaniem globalnym USA. Całkiem poważnie pojawiło się ryzyko ich wycofania, abdykowania z roli „gwaranta bezpieczeństwa wolnego świata”. Reagan odrzucił na całe szczęście izolacjonizm. A „czerwone imperium” Rosji rozsypało się jak domek z kart.

Krytycy ukrytego, „wypartego” imperializmu wskazywali na jego immanentne defekty. Po pierwsze, taki typ imperializmu skupiał się na militarnych aspektach przedsięwzięcia. Zbyt mało politycznej uwagi, a przede wszystkim środków, przeznaczano na pozawojskowe wymiary imperialnego zarządzania. W amerykańskim przypadku było to o tyle zrozumiale, że imperializm epoki „zimnej wojny” czynił USA przede wszystkim protektorem bezpieczeństwa kontrolowanych regionów. Po drugie, wytyka się, że ukryty amerykański imperializm był polityką niecierpliwą. Podejmowana w kontrolowanych krajach transformacja (gospodarcza, ustrojowa, etc.) była obliczona na szybkie efekty, co, jak choćby pokazało doświadczenie operacji w Afganistanie czy Iraku, było nierealne.

Po zakończeniu zimnej wojny Stany Zjednoczone pozostały jedynym globalnym supermocarstwem o imperialnych wpływach. Świat spoczął w objęciach Pax Americana. Upadające imperium sowieckie, choć oszczędziło światu większych perturbacji, stało się źródłem znanych z przeszłości wyzwań. Elity rządzące Rosją (a i opinia publiczna także) nie mogły pogodzić się z utratą dotychczasowego statusu supermocarstwa na równi z USA. W miarę bezboleśnie Rosja przełknęła utratę tzw. zewnętrznego imperium (kraje Europy Środkowo-Wschodniej a także państwa bałtyckie). Ale kiedy peryferia tzw. imperium wewnętrznego (Ukraina, Gruzja, Mołdawia) zaczęły ciążyć ku Zachodowi, Rosja próbowała nad kontrolowanym wcześniej obszarem desperacko zapanować. I próbuje to czynić coraz bardziej bezwzględnymi środkami (militarna agresja na Ukrainę i groźba jej rozbioru).

Zmieniła się w warunkach Pax Americana amerykańska polityka imperialna. Odstawiono na bok klasyczne „odstraszanie”, skupiono na się na bieżących, bliskosiężnych celach: pacyfikowaniu wymykających się spod kontroli drobnych gębaczy i mącicieli, czyli tzw. „outliers” (Serbia czasu Milosevicia, Irak Saddama, Afganistan Talibów, Iran ajatollahów, Korea Kimów, etc.), walce z terroryzmem. A tymczasem wyrosły Ameryce pod bokiem wyzwania o wiele bardziej strategiczne: kontestujące amerykańską dominację Chiny i Rosja. Chiny zbudowały porównywalny z USA potencjał gospodarczy, a Rosja dysponuje potencjałem militarnym stanowiącym dla USA nadal egzystencjalne zagrożenie.

Czy imperializm jest zjawiskiem przebrzmiałym? Wiele wizji przyszłości świata nie widzi dla niego miejsca. A są to zarówno wizje dystopijne (świat niekontrolowalny, anarchiczny, entropijny), jak i utopijne (państwo światowe, rząd światowy, świat sieciowy).

Od czasu do czasu próbuje się imperializmy rehabilitować. Geostratedzy i geopolitycy wskazują na imperializm jako naturalny etap w zapewnieniu bezpieczeństwa, a nawet przetrwania państw. Wzajemna ekspansja była środkiem zapobieżenia dominacji innych, dawała poczucie równowagi. Łatwiej ją zapewnić w między kilkoma, choćby nawet wielkimi konglomeratami, niż w warunkach niekontrolowanego przepływu potęgi.

Dla tzw. szkoły misjonarskiej, imperializm był najszybszym środkiem postępu cywilizacyjnego świata. Mobilizował Zachód do postępu, wyzwalał narody z barbarzyństwa i je cywilizował. Apologeci imperializmu udowodniają, że dekolonizacja nastąpiła zbyt pospiesznie i przyniosła, z punktu widzenia rozwoju lokalnych społeczeństw, frustrujące efekty. Rozwalono dobrze funkcjonujące instytucje, pozwolono wprowadzić nowe kastowo-plemienne struktury, oddano władzę kacykom, a gospodarkę pozwolono zawłaszczyć rządzącym kastom lub pseudo oligarchom. W Afryce tylko Botswana i Mauritius wyglądają gospodarczo lepiej niż przed dekolonizacją.

Kilka lat spędziłem na placówce dyplomatycznej w subsaharyjskiej Afryce. Organoleptycznie badałem degenerację systemu zarządzania państwem. Zwykły obywatel o bezpieczeństwo swojego domu musiał troszczyć się sam (opłacając prywatne firmy ochroniarskie), bo policja państwowa dbała wyłącznie o bezpieczeństwo rządzących. Studzienna przepaść dzieliła publiczną od prywatnej służby zdrowia, szkoły państwowe od prywatnych. Miliony ludzi pozbawione były elementarnych form zabezpieczenia socjalnego (jak zasiłki dla bezrobotnych, renty, emerytury), a państwo było totalnie bierne w walce z ubóstwem. A już w największą depresję (wtedy, na początku naszego milenium) wpędzały mnie podróże do Zimbabwe. W latach sześćdziesiątych XX wieku było to państwo zamożne, dobrobytem przewyższające wiele państw Europy Wschodniej czy Ameryki Łacińskiej. Oglądałem zaś gospodarkę w stanie totalnego chaosu, sklepy bez towaru (jak w Polsce w 1981 r.), stacje benzynowe bez benzyny. Najważniejszym zadaniem naszego ambasadora co dzień rano było ustalenie, ile potrzeba placówce gotówki w danym dniu i zbadanie, który ze stołecznych kantorów oferował najlepszy kurs wymiany. Pakował ambasador do małej koperty plik dolarów amerykańskich, a wracał z workiem miejscowej waluty.

Obrońcy imperializmu zapominają wszakże, że nie o dobrobyt chodziło w dekolonizacji. Była dekolonizacja procesem nieuchronnym, bo wynikającym z tymotejskiej emancypacji narodów. Społeczeństwa kolonii chciały czuć się panami we własnym domu, zrzucić z siebie jarzmo społecznego zniewolenia, zetrzeć piętno obywateli gorszego sortu, ludzi gorszej rasy. Oczywiście większość wierzyła, że imperialiści eksploatowali ich kraje bezwzględnie, wykradali ich bogactwa. Nie dostrzegano olbrzymich inwestycji zrealizowanych przez mocarstwa kolonialne (koleje, drogi, porty, lotniska). Liczono, że wystarczy odciąć więź zależności, by od razu zaczęło się powodzić lepiej. I elicie władzy z pewnością zaczęło powodzić się lepiej. Ale już nie zwykłym obywatelom. W dekolonizacji chodziło wszakże o godność, a nie dobrobyt.

Rozprzestrzenienie się zjawiska państw upadłych, słabych, niewydolnych, sierocych prowokowało analityków do wskrzeszania idei imperialnego porządku, tym razem w łagodnym, liberalnym wydaniu (Niall Ferguson). Liberalny imperializm miałby być receptą na paraliż narodowych instytucji politycznych i ekonomicznych, korupcję i nepotyzm, zawłaszczenie państwa. Upadłe państwa psują poza tym porządek międzynarodowy, sieją chaos, stają się rozsadnikiem terroryzmu międzynarodowego. Imperializm gospodarczy w tym nowym liberalnym wydaniu zaczęto przypisywać Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu, instytucjom międzynarodowym. Dyktat międzynarodowy na ograniczoną skalę mógł jedynie dawać ograniczone (w skali i czasie) rezultaty.

Lecz kandydatów do pełnienia roli liberalnego imperatora za wielu nie ma. Jedynym oczywistym kandydatem pozostają Stany Zjednoczone. Chiny ochoczo wchodziły ze swoimi wpływami gospodarczymi do Afryki czy Azji, ale naprawiać wydolności państw się nie podejmowały, zaś brakiem jakiejkolwiek warunkowości w swojej działalności pomocowej przyczyniały się do dalszego psucia państwa. Unia Europejska nie jest w stanie na razie podjąć się bardziej asertywnej roli, a poszczególni jej członkowie reanimują jeszcze w pamięci partnerów zbyt bolesne kolonialne wspomnienia. Stany Zjednoczone są jedynym kandydatem do pełnienia roli liberalnego imperium nie tylko dlatego, że mają odpowiedni potencjał. Mają bowiem też rozbudowane poczucie wpływu wydarzeń w świecie na własne bezpieczeństwo, a wymiarze materialnym – zachowały obecność wojskową na każdej długości i szerokości geograficznej. Chcą być postrzegane jako altruistyczne mocarstwo. Muszą niewątpliwie przebudować swoje instrumentarium, bo ich rola zbyt często kojarzy się z arogancją, a nawet dyktatem. Czasem zbyt przytłaczają, a nawet budzą (jak w Ameryce Łacińskiej) złe imperialne wspomnienia.

Liberalny imperializm to kolejna retropijna iluzja.

Nieimperialne ślady „białego człowieka” w Afryce. Na cmentarzu polskich uchodźców w Koja nad Jeziorem Wiktorii (Uganda, 2000 r.)