Hegemonizm, czyli co robić, gdy niektórzy rosną w siłę zbyt szybko i dynamicznie

Hegemonizm w odróżnieniu od imperializmu jest formą przywództwa akceptowanego dobrowolnie i respektującego podmiotowość partnerów. Opiera się na niekontestowanej dominacji hegemona, jego zdecydowanej przewadze pod względem potęgi, asymetrycznej zależności pozostałych partnerów pod względem militarnym, gospodarczym czy kulturowym.

Pojęcie hegemona, jak wiele pojęć politycznych, zawdzięczamy oczywiście starożytnym Grekom. Hegemonistyczną rolę pełniły Ateny (w ramach Związku Morskiego) i Sparta (w ramach Związku Peloponeskiego).

Symmachia Spartańska powstała z przewagi militarnej Sparty na obszarze Peloponezu, jaka ugruntowała się pod koniec VII wieku p.n.e. W skład powołanego przez Spartę Związku Peloponeskiego weszły wszystkie miasta-państwa regionu z wyjątkiem Argos i Achai. Celem Związku było zapewnienie bezpieczeństwa i ochrony jego członkom. W Zgromadzeniu Związku każde państwo dysponowało jednym głosem, lecz jego rezolucje obowiązywały wszystkich poza Spartą. I tylko Sparta miała prawo zwołać sesję Zgromadzenia. Więzi sojusznicze łączące członków Związku miały charakter promienisty, tj. każde państwo połączone było ze Spartą (jako hegemonem) dwustronnym układem obronnym. Pozostali członkowie mogli również wiązać się podobnymi porozumieniami między sobą, ale mogli też równie dobrze pozostawać w stanie konfliktu. Ich wzajemne relacje nie mogły wszakże osłabiać ich związku ze Spartą. Wkład finansowy do Związku członkowie wnosili tylko w czasie wojny. Wtedy też byli zobligowani do delegowania oddziałów zbrojnych. Była też Symmachia związkiem ideologicznym – skierowanym przeciw demokracjom, utrwalającym rządy autorytarne.

Ateńczycy swoją hegemonię uformowali w Związek Delijski w 478 r. p.n.e. Rozpadł się wtedy (po drugiej inwazji perskiej i zwycięskiej dla Greków bitwie pod Platejami) Związek Helleński (jego trzonem była Symmachia Spartańska), albowiem Sparta uznała, że po ocaleniu Grecji walczyć dalej z Persami w obronie – było, nie było – kolonii ateńskich (czyli posiadłości jej głównego rywala na podwórku greckim) nie służy jej długofalowym interesom.

Związek Ateński również przyznawał jego członkom równy głos. Mogli jego członkowie albo wydzielać na potrzeby Związku oddziały zbrojne, albo opłacać się daniną pieniężną. Ateńczycy narzucili wszakże drakońską dyscyplinę egzekwowania zobowiązań sojuszniczych (przede wszystkim pieniężnych). Pierwotnie dobrowolnego Związku nie pozwalano opuścić. Kiedy spróbowali secesji wyspiarze z Naksos, zostali ukarani utratą floty, zburzeniem murów i odebraniem prawa głosu na forum Związku. Równie okrutnie potraktowano próbę opuszczenia Związku przez Tasos. Dla Tukidydesa oblężenie Tasos było znakiem przekształcenia Związku z sojuszu w hegemonię.

A kiedy w 454 r. p.n.e. Perykles przeniósł skarbiec związku z Delos do Aten, hegemonia zdegenerowała się w pełni, przepoczwarzając się w ateńskie imperium. Ateny rządziły już ugrupowaniem żelazną ręką, wykorzystywały wspólne środki na własne potrzeby (sfinansowano z nich m.in. budowę Partenonu).

Kiedy oddaliło się zagrożenie perskie, zwarcie między ligami spartańską i ateńską o panowanie nad grecką ekumeną polityczną stało się nieuchronne. Ateny uległy w wielkiej wojnie peloponeskiej (zdobycie Aten w 404 r. p.n.e.) i zostały upokorzone utratą floty i prawie wszystkich posiadłości. Sparta bynajmniej nie mogła czuć się pewnie, bo jej hegemonię skutecznie zaczęły podważać Teby. A Ateńczykom udało się zbudować drugi Związek Morski, już bardziej demokratyczny i partnerski (przetrwał do 355 r. p.n.e.). Rosła już wszakże potęga macedońska. Filip Macedoński rozwiązał Związek Peloponeski (tworząc wokół siebie Związek Koryncki), a jego syn Aleksander zbudował Grekom wielkie (choć nietrwałe) imperium.

Każde wyrastające potęgą ponad rozmiar partnerów państwo do czasów nowożytnych w tej czy innej mierze prowadziło politykę hegemonistyczną, przynajmniej na wczesnym etapie dominacji. Hegemonia wszakże zawsze wymaga pogodzenia się przez mniejszych aktorów z dominacją i przyjęcia obcego przywództwa jako korzystnego dla własnych interesów. Kiedy pojawia się reaktancja, polityczny opór, nieuchronna staje się rywalizacja. W epoce odkryć geograficznych wyrastały ponad innych Portugalia i Hiszpania, ale nawet jeśli były w stanie polubownie rozgraniczyć sferę kolonizacji w Ameryce Południowej, szybko napotkały na ostrą rywalizację globalną ze strony Anglii i Francji. Współzawodnictwo wymuszało zachowania imperialistyczne, które w odróżnieniu od polityk hegemonistycznych, skutkowały narzucaniem własnych porządków kontrolowanym obszarom nawet siłą. Napoleoński podbój Europy ukształtował przekonanie, że hegemonia w Europie (jakakolwiek) jest dla kontynentu na tyle niezdrowa, że gwarantem pokoju może tam stać się jedynie równowaga sił. Procesy rzutujące na potęgę poszczególnych aktorów sceny europejskiej czyniły zasadę równowagi sił nieustannie zagrożoną. Instynkt hegemonistyczny bynajmniej nie zanikał.

Podręcznikowym przykładem doktryny hegemonistycznej była polityka Prus na obszarze niemieckim w połowie XVIII wieku. Po kongresie wiedeńskim 1815 roku rozpoczęła się na dobre rywalizacja prusko-austriacka o przywództwo nad Niemcami. Powołana wtedy konfederacja była wspólnie kontrolowana przez te dwa mocarstwa, aby w duchu Świętego Przymierza uśmierzać liberalno-narodowe nastroje w Niemczech. Wiosna Ludów 1848 r. zachwiała stabilnością Związku Niemieckiego i ożywiła tendencje zjednoczeniowe. Jedni myśleli o wskrzeszaniu cesarstwa wokół Habsburgów, inni wszakże – wokół rosnących w siłę Prus. Frankfurcki parlament obwołał w 1849 r. króla Prus jako cesarza Niemiec (ale mniejszych, północnych, bez Austrii). Sprzeciw Bawarii i Wirtembergii pokrzyżował wszakże pruskie plany. Wojna prusko-austriacka 1866 roku otworzyła na oścież wrota do hegemonii Prus. Związek Niemiecki przestał istnieć, a Prusy uzyskały wolną rękę w budowaniu „ściślejszej federacji” na północ od Menu. Po zdobyczach terytorialnych wojny Prusy stanowiły 80 proc. populacji i terytorium tego obszaru. Ich dominacja była bezapelacyjna. Kierując się właściwym sobie instynktem samoograniczenia, Bismarck podążył łagodnym kursem (nie chciał zwłaszcza, aby dominację Prus wiązano z obawą przed ograniczaniem praw katolików, bardzo silną na południu Niemiec). W 1867 r. powołano więc efemeryczny Związek Północnoniemiecki o charakterze nominalnie konfederacyjnym (obejmujący 22 podmioty państwowe). Przetrwał Związek zaledwie cztery lata. Wprowadzono w nim (pod dyktando Prus) jednolity kodeks karny, powszechny system wyborczy, wspólny system miar i wag, wspólny system pocztowy, system paszportowy, ustanowiono swobodę przemieszczenia się na jego obszarze. Ustawy przegłosowywał Reichstag, i choć Bundesrat dawał teoretycznie mniejszym podmiotom możliwość blokowania pruskiej większości w Reichstagu (Prusy dysponowały w Bundesracie tylko 17 spośród 43 głosów), siła perswazji Prus była niepodważalna. Pełnia władzy wykonawczej znajdowała się w rękach pruskich (prezydenturę Związku powierzono na prawach dziedziczenia dynastii Hohenzollernów). A południowe Niemcy zostały pośrednio inkorporowane w system hegemonii pruskiej poprzez utworzoną w 1867 r. unię celną. Zwycięstwo Prus w wojnie z Francją w 1870 r. przyspieszyło pełne zjednoczenie. Powołana w 1871 r. Rzesza przejęła konstytucję Związku Północnoniemieckiego (a nawet jego oficjalną flagę). I w tym zatem (pruskim) przypadku układ hegemoniczny okazał się układem przejściowym.

Po I wojnie światowej otworzyła się przestrzeń dla praktykowania polityki hegemonistycznej przez Francję. Nowe i krzepnące w powersalskich realiach państwa, jak choćby Polska, Czechosłowacja, Jugosławia czy Rumunia były w pierwszych powojennych dekadach całkiem otwarte na przywództwo (i gwarancje bezpieczeństwa) Francji. Francja bynajmniej opcję hegemonistyczną odrzuciła. Próbowała co prawda dwustronnymi układami wesprzeć Małą Ententę, forsować ideę Paktu Wschodniego, ale całkiem anemicznie. Z pełnym fatalizmu zaniechaniem pozwoliła na pochód rewanżyzmu niemieckiego.

Niekwestionowanym hegemonem na Zachodzie okazały się po II wojnie światowej Stany Zjednoczone. Roztoczyły nad wolną Europą parasol bezpieczeństwa, stały się jej lokomotywą gospodarczą (Plan Marshalla), a nawet hegemonem kulturowym (wpływ amerykańskiej kultury masowej na Europę). Hegemonię amerykańską Europejczycy zaakceptowali (ze strachu przed ZSRR). Jej gorliwymi zwolennikami stały się Niemcy Adenauera. Wierzono wtedy w Bonn, że tylko amerykańska hegemonia daje szansę na zjednoczenie Niemiec. Adenauer angażował się w projekty europejskie (Wspólnota Węgla i Stali, plan Plevena i inne), ale dbał o to, by nie nabierały one antyamerykańskiego ostrza. De Gaulle postawił na upodmiotowienie Europy względem Stanów Zjednoczonych. Stał się dla amerykańskiego hegemona trudnym czasami partnerem (eksmisja Kwatery Głównej NATO do Brukseli, wyjście ze struktur wojskowych NATO, niezależna polityka atomowa i in.). Bywały dla hegemonii amerykańskiej trudne chwile (odmowa Europejczyków wsparcia USA w wojnie wietnamskiej, presja opinii publicznej w Europie w pierwszej połowie lat 80-ych przeciw rozmieszczaniu amerykańskich rakiet średniego zasięgu, sprzeciw Francji i Niemiec wobec amerykańskiej inwazji Iraku w 2003 r., wywołujące antyamerykańskie sentymenty antyunijne tyrady Trumpa), ale amerykańskie przywództwo (przynajmniej w sprawach bezpieczeństwa) pozostaje niekwestionowane.

Porządek międzynarodowy epoki zimnowojennej opierał się na układzie dwubiegunowym, holistycznym i totalnym podziale świata (a przede wszystkim Europy) na dwie strefy wpływów: amerykańską i sowiecką. Hegemonia amerykańska różniła się oczywiście zasadniczo od dominacji sowieckiej, nawet jeśli w skutkach, tj. ograniczonym polu manewru państw w strefie wpływów, mogły zachodzić parantele. Zwłaszcza jeśli chodzi o swobodę poglądów reprezentowanych na forach międzynarodowych w sprawach polityczno-wojskowych. Wiadomo, że mówiło się wtedy blokowym, zdyscyplinowanym głosem.

W latach 70-ych i 80-ych ubiegłego wieku prowadzone były we Wiedniu rokowania o redukcji sił konwencjonalnych w Europie Środkowej. Nie doprowadziły one do żadnego porozumienia, a przez wiele lat praktykowano na ich forum pozorowaną działalność negocjacyjną. Jednym z jej rytuałów były tzw. nieformalne konsultacje w wąskim gronie, w których uczestniczyły po trzy delegacje z Układu Warszawskiego i NATO. Opowiadałem kiedyś, już w latach dziewięćdziesiątych, znajomemu dyplomacie z małego (stosunkowo) państwa zachodniego, że wszystkie przemówienia wygłaszane na tych konsultacjach przez państwa Układu Warszawskiego były pisane przez Sowietów. Przywilejem Polski było to, że mogła sobie wybierać spośród pakietu przygotowanych przez delegację ZSRR przemówień (pozostali sojusznicy wygłaszali, to co zostało do wygłoszenia). Nie wiem, czy kiedykolwiek odważyła się nasza delegacja wystąpić z własnym tekstem bądź istotnie poprawić projekt sowiecki. Znajomy odrzekł: „Słuchaj, myśmy też nie mówili własnym tekstem. Pisali nam przemówienia Amerykanie. Ale to myśmy ich o to prosili. Oni nigdy nie nalegali. Wolność to uświadomiona konieczność”.

Jeśli hegemonia dyplomatyczna ma przejawiać się w narzucaniu innym pisanych przez hegemona przemówień, to w swojej karierze co najmniej kilkakrotnie spotkałem się z takimi hegemonistycznym zapędami ze strony organizacji międzynarodowych. W 2000 r. zostałem poproszony o pomoc w obsłudze polskiego udziału w Szczycie Milenijnym ONZ w Nowym Jorku. Wydarzenie miało mieć iście historyczny wymiar. A Polska miała odgrywać dość prominentną rolę. Ściągnięto mnie w związku z obsługą Szczytu na trzy tygodnie z Nairobi do Nowego Jorku. Polski prezydent został wtedy przewodniczącym (drogą losowania) jednego z czterech okrągłych stołów, w ramach których prowadzono dyskusję na Szczycie Milenijnym po sesji plenarnej. Następnego dnia po okrągłym stole miał przedstawić raport. Przygotowałem projekt sprawozdania Prezydenta Kwaśniewskiego samodzielnie i dość szybko po zakończeniu obrad. Nie zdążyliśmy się wieczorem jeszcze rozejść z polskiej misji przy ONZ, kiedy z własną wersją raportu zgłosił się dyskretnie Sekretariat ONZ (żeby nam pomóc oczywiście). Koledzy z MSZ uznali, że mój tekst był jednak lepszy (wiadomo, koledzy), ale postanowiliśmy, że rozstrzygnąć powinno bezpośrednie otoczenie Prezydenta. I otoczenie Prezydenta (doceniając w pełni gest Sekretariatu) opowiedziało się stanowczo za tym, by Prezydent wygłosił tekst przygotowany przeze mnie. Był to jakiś powód do osobistej satysfakcji w niełatwych wtedy dla mnie czasach. Dzięki temu mogłem poczuć przyjemność wysłuchania na sesji końcowej Szczytu Milenijnego ONZ pisanego moją ręką podsumowania, w tym i tych paru zdań, które wychodziły poza materiał dostarczony wypowiedziami ponad 30 szefów państw i rządów, którzy w okrągłym stole pod polskim przewodnictwem uczestniczyli (sorry, nobody is perfect: nie mogłem sobie pozwolić na przepuszczenie takiej okazji). Bo i Sekretariat w swoim projekcie miał kilka własnych autorskich myśli i chciał je niewątpliwie przy okazji przemycić. Taki to już przywilej nawet najbardziej profesjonalnych sprawozdawców.

Inna anegdota wiąże się z moim przewodniczeniem delegacji Rady Europy na spotkanie z delegacją OBWE wiosną 2005 r., na którym miano negocjować tekst deklaracji o współpracy między oboma organizacjami. Reprezentowałem (z upoważnienia ministra SZ RP) wtedy polskie przewodnictwo w Komitecie Ministrów RE (deklarację miał aprobować właśnie Komitet Ministrów). Okazało się w przeddzień, że Sekretariat RE (w trosce o nasz komfort psychiczny) przygotował mi tekst do wygłoszenia (i to na każdą możliwą okoliczność). Wprawiło ich w skrajne niezadowolenie to, że z ich tekstu nie skorzystałem. Być może dlatego udało nam się sprawnie z dyplomatą słoweńskim reprezentującym przewodnictwo OBWE tekst deklaracji uzgodnić. A ministrowie Rotfeld i Rupel podpisali wspólne oświadczenie na marginesie szczytu Rady Europy w Warszawie w maju 2005 r.

Zjednoczenie Niemiec na początku lat 90-ych przeobraziło relacje potęgi wewnątrz samej Europy. Pod względem gospodarczym (a nawet i demograficznym) Niemcy przerosły wszystkich (z Francją włącznie). Francuzi uznali, że najlepszym sposobem będzie wpisanie niemieckiej potęgi w system ograniczeń wynikających z integracji europejskiej. Powszechnym jest przekonanie, że zgodę na zjednoczenie połączyły z przystaniem Niemiec na wspólną europejską walutę (i niesienie ciężaru jej stabilności).

Siła polityczna Niemiec rosła w Europie z każdym dniem. Sam przekonałem się o tym dość wcześnie. W 1992 r. byłem jednym z koordynatorów negocjacji (czyli mediatorów odpowiedzialnych za osiągnięcie porozumienia) nad dokumentem końcowym szczytu KBWE w Helsinkach. Negocjacje szły ciężko i opornie. Totalna kakofonia i brak jakichkolwiek uzgodnień. Po kilkunastu dniach syzyfowych prac postanowiłem wykonać akt mediacyjnej desperacji. Zaprosiłem którejś soboty na prywatne negocjacje (do apartamentu w helsińskim hotelu Marina, gdzie urzędowałem) dyplomatę z delegacji USA i dyplomatę niemieckiego. Postawiłem na stole trzy czwarte litra zmrożonej „Wyborowej” (na dobry początek). Zagroziłem, że będziemy negocjować do chwili, kiedy osiągniemy kompromis albo opróżnimy „zapasy paliwa”, a były one przepastne („whichever comes first”). Po kilku godzinach intensywnej pracy uzgodniliśmy tekst całego rozdziału dokumentu końcowego. To, że nazajutrz (po trudnej retrospekcji wydarzeń dnia poprzedniego) nikt z nas nie wyparł się współautorstwa tekstu, było niewątpliwie dobrym znakiem. Nie zdziwiło mnie zbytnio, że dyplomata amerykański zdołał przekonać do uzgodnień swoje szefostwo zarówno na miejscu, jak i w Waszyngtonie. Ale to, że dyplomata niemiecki przekonał całą Wspólnotę Europejską (wtedy jeszcze nie tak liczną, bo składającą się z 12 członków), wszystkie jej stolice (w tym Paryż i Londyn) i Brukselę, było dla mnie poważnym zaskoczeniem. Dalej było już z górki (Rosja w Helsinkach była w stanie tak totalnego szoku po rozpadzie ZSRR, że nie czyniła trudności). Niektóre z przyjętych wówczas rozwiązań spisanych przez naszą trójkę obowiązują w OBWE do dziś. Nie byłem wtedy zadowolony z jednego, a mianowicie, że rosnąca z każdą chwilą nasza wzajemna zdolność do kompromisu, spowodowała, że odpuściłem sprawę powołania do życia instytucji Sekretarza Generalnego. Niedopatrzenie naprawiono szczęśliwie już po kilku miesiącach i w grudniu 1992 r. KBWE miała także Sekretarza Generalnego (Niemca, oczywiście).

Na hegemona wyrosła w swoim bezpośrednim otoczeniu Unia Europejska. Dla wielu państw sąsiedztwa stanowi ona biegun ciążenia polityczno-gospodarczego. Warunkiem wszakże zbliżenia jest harmonizacja zasad zarządzania gospodarką i państwem z normami obowiązującymi w ramach Unii Europejskiej. Państwa, które wstąpiły na ścieżkę starań o członkostwo w Unii Europejskiej, państwa, które podpisały umowę stowarzyszeniową z Unią Europejską, a nawet kraje sąsiedztwa, które politycznie zadowalają się formułą partnerstwa (wzmocnioną), zobowiązują się do wdrażania w swoim ustawodawstwie i praktyce dyrektyw i regulacji unijnych w rozmaitych dziedzinach życia gospodarczego, transporcie, energetyce, ochronie środowiska, ochronie konsumentów, jakości produktów, itp., itd. Zobowiązują się dostosowywać do unijnych standardów praworządność, ochronę praw obywatelskich i in. Unia ocenia nawet stopień kompatybilności ich polityki zagranicznej z linią wspólnej polityki zagranicznej Unii. Mają one możliwość przyłączania się do wspólnych stanowisk unijnych, ale tylko na zasadzie „take it or leave it”. Zmian wprowadzać do przedstawianych im tekstów nie mogą.

W czasach, kiedy o członkostwo w Unii zabiegała Polska, budziło to nieskrywany dysonans w polskim MSZ. Z jednej strony, przyłączanie się do wspólnego stanowiska Unii było nakazem strategicznym, z drugiej jednak strony, Polska była była zbyt dużym państwem, aby w niektórych sprawach musiała przyłączać się do stanowiska unijnego nie mogąc nawet przesunąć w nim przecinka. I nie raz, nie dwa, grzecznie odmawiała przyłączenia się do oświadczenia unijnego. Choć czasem podtekst był wyraźnie polityczny. W 2001 r. podczas negocjacji przygotowujących specjalną sesję Zgromadzenia Ogólnego ONZ ws. siedlisk ludzkich (Habitat), które miało odbyć się lipcu tamtego roku, szwedzka prezydencja w Radzie złożyła nam propozycję przyłączenia się do stanowiska unijnego w sprawach rodziny. Otrzymaliśmy w Nairobi stanowczą instrukcję negatywną. Polska miała natomiast przyłączyć się do konkurencyjnego stanowiska sponsorowanego m.in. przez Iran, Arabię Saudyjską, KRLD, Kubę, Wenezuelę, krótko mówiąc państwa, z którymi (w przeciwieństwie do UE) politycznie raczej było nam nie po drodze. Interweniowałem w naszej centrali. Otrzymałem sygnał od samego ówczesnego ministra, że w tych sprawach linię polityczną nie ustala MSZ, lecz Kancelaria Premiera. Był to jeden z trzech przypadków w całej mojej karierze, kiedy wykonałem instrukcję, z którą głęboko się nie zgadzałem (choć zrobiłem wszystko, co mogłem, aby ją zmienić). Państwa, jak Iran, KRLD czy Kuba, zresztą i w ostatnich czasach (po 2015 r.) stały się bliskie poglądom polskiego rządu w sprawach społecznych (np. roli kobiet, LGBT i in.).

W państwach kandydackich i stowarzyszonych niektóre z zabiegów harmonizacyjnych przyjmowane są z ciężkim sercem i po dziś dzień. Mołdawia z bólem zrezygnowała z możliwości nazywania swojego winiaku koniakiem (choć nowy brend „divin” przyjął się także na rynku rosyjskim). Nawet i dziś jeden z przywódców państwa wchodzącego w Partnerstwo Wschodnie, nazywa strategię negocjacyjną Unii w pracach nad umową o partnerstwie dyktatem. Inni politycy (w kraju stowarzyszonym) mówią, że dyrektywy unijne na miejscowym gruncie nie prowadzą do rozwoju. Urzędników unijnych takie oświadczenia bynajmniej nie peszą. W swoim sąsiedztwie, zwłaszcza na Bałkanach, Unia nie jest gotowa pójść na jakikolwiek neutralny reżim partnerstwa. Partnerstwo z Unią może być budowane wyłącznie na gruncie akceptacji unijnych norm i standardów. Jest to niewątpliwie hegemonizm w oświeconej postaci. Bo narzucany nie jest. Unia nikogo nie zmusza do negocjowania umowy stowarzyszeniowej (nie chciał Azerbejdżan, to jej nie negocjował; Armenia się z niej wycofała na mniej ambitne pozycje i Unia to zaakceptowała), nie zmusza do ubiegania się o członkostwo (a wręcz ostatnio studzi członkowskie aspiracje). Ale jeśli już państwa chcą zbliżać się do Unii, to muszą czynić to na jej warunkach.

Na spotkaniu przeglądowym KBWE w Helsinkach (czerwiec 1992 r.) jako p.o. szefa delegacji polskiej.