Doktryny strefy wpływów, czyli czy można być mocarstwem bez własnego podwórka

Klasyczną doktryną odwołującą się w czasach nowożytnych do koncepcji stref wpływów była doktryna Monroe. Prezydent USA sformułował ją w 1823 r. Stanowiła ona, że USA nie dopuszczą jakiejkolwiek ingerencji w sprawy byłych kolonii europejskich (portugalskich i hiszpańskich) w Ameryce (w tym pozbawienia ich świeżo wywalczonej niepodległości). Stany Zjednoczone zaś deklarowały brak jakichkolwiek zamiarów ingerowania w sprawy istniejących jeszcze kolonii europejskich w Ameryce i poza nią. Stary Świat miał pozostać sferą wpływów mocarstw europejskich, lecz Nowy Świat miał przyjąć hegemonię USA. Doktryna cieszyła się otwartym poparciem Wielkiej Brytanii, która chciała nawet uczynić ją stanowiskiem wspólnym (co nie spotkało się ze zrozumieniem Amerykanów), a aż po koniec XIX wieku swoją dominacją na morzach zapewniała respektowanie doktryny przez europejskie mocarstwa kolonialne, albowiem militarna wówczas słabość Ameryki zachęcała Europejczyków do ignorowania przez długie lata deklaracji Monroe. Nic dziwnego, że kiedy Brytyjczycy potwierdzili zwierzchność nad Falklandami (w 1833 r.), czy (do 1850 r.) blokowali Argentynę, Amerykanie nie protestowali. Zostali wszakże Brytyjczycy przez USA ostrzeżeni, aby nie zakłócali przejmowania przez USA kontroli nad Hawajami.

Od czasu prezydenta Polka (i jego deklaracji z 1842 r.) doktryna Monroe nabierała imperialistycznej interpretacji i wzbraniała Europejczykom przeszkadzać Stanom Zjednoczonym w ekspansji na półkuli zachodniej. Wojna secesyjna wszakże osłabiła możliwości USA w odpychaniu europejskich wpływów. Napoleon III interweniował w Meksyku (osadzając na tronie Maksymiliana habsburskiego), Hiszpania w Dominikanie, a Wlk. Brytania w Belize. Kryzys wenezuelski (spór graniczny z Wlk. Brytanią ciągnący się od 1841 r.) był prawdziwym testem dla wiarygodności doktryny. Kiedy Prezydent Cleveland powołał się w 1895 r. wobec Brytyjczyków w kontekście sporu wenezuelsko-brytyjskiego na doktrynę Monroe, Brytyjczycy początkowo udali, że nie wiedzą, o co chodzi. Ale amerykańskiej presji na arbitraż ulegli.

Mimo sprzeciwów Palmerstona (i wcześniej Bismarcka), hegemonia USA w Ameryce Środkowej i Południowej została utrwalona. Po wypchnięciu Hiszpanii z Kuby (1898 r.) i amerykańskiej interwencji w Wenezueli (1903 r.) doktryna oznaczała już, że USA mogą dowolnie interweniować w sprawy wewnętrzne, prowadzić mediację i generalnie zarządzać kontynentem. I interweniowały.

Po reinterpretacji (rozszerzającej) doktryny przez Theodora Roosevelta mogły Stany Zjednoczone interweniować w przypadku każdego chaosu wewnętrznego i niesprawności państwa. A kiedy Niemcy w czasie I wojny światowej ośmieliły się obiecać Meksykowi Teksas i inne południowe stany w zamian za przystąpienie do wojny po stronie Niemiec (telegram Zimmermana), stanowiło to dla USA bezdyskusyjny casus belli. Telegram Zimmermana wykorzystano dla uzasadnienia wejścia USA do wojny.

Po II wojnie światowej wyzwaniem dla wiarygodności doktryny była rewolucja kubańska i rozciąganie na zachodnią półkulę sowieckich wpływów. Amerykańska hiperestezja na obce intrygi sięgnęła zenitu. Może dlatego z takim neurotycznym pospiechem zaprowadzali Amerykanie porządek w Granadzie, interweniowali w Panamie, czy wspierali przewrót Pinocheta.

Amerykańska hegemonia uwierała z czasem nawet najbardziej lojalnych wobec Ameryki sojuszników i to całkiem współcześnie. Lewicowe rządy w Chile (prezydenta Lagos czy prezydent Bachelet) czy Brazylii (prezydenta Luli czy prezydent Rousseff) w naszym milenium nie kryły swojej awersji i niedwuznacznie dawały do zrozumienia, że patrymonialne podejście Ameryki do spraw kontynentu jest nie do zaakceptowania.

Sekretarz Stanu John Kerry ogłosił w 2013 r., iż doktryna Monroe przestała obowiązywać. Ale wywołała obawy, że chce ją galwanizować, ekipa Trumpa, kiedy wzmogła nacisk na doprowadzenie do upadku reżimu Maduro w Wenezueli.

Próbowała realizować doktrynę strefy interesów postsowiecka Rosja. Jej wyrazem tuż po rozpadzie ZSRR stała się koncepcja „bliskiej zagranicy”. Już za ministrowania Andreja Kozyriewa na początku lat dziewięćdziesiątych pojawiły się w Rosji silne glosy, aby wzorem doktryny Monroe Rosja ogłosiła całą przestrzeń postsowiecką sferą jej żywotnych interesów Na spotkaniu ministerialnym OBWE w Sztokholmie w grudniu 1992 r. Kozyriew wygłosił swoje słynne przemówienie, w którym oznajmił, że wszystkie byłe republiki sowieckie to obszar postimperialny, do którego Rosja ma szczególne prawa, i na którym nie mogą obowiązywać wszystkie normy OBWE. Wywołało ono niespotykany w praktyce dyplomatycznej szok wśród uczestników spotkania. Siedziałem wtedy na sali w ostatnim rzędzie za ministrem Skubiszewskim. Dostałem pisemny tekst przemówienia Kozyriewa nim skończył nawet mówić. Postanowiłem nie zwlekając przedrzeć się do ministra i przekazać mu tekst. Minister Skubiszewski zachował zimną krew. Polemika okazała się zbyteczna. Kozyriew po kilku minutach ponownie poprosił o głos i oznajmił, że jego wystąpienie było jedynie wybiegiem retorycznym. Miało uświadomić, jak może wyglądać polityka rosyjska, jeśli sprawy w Rosji pójdą w złym kierunku. Kilku zachodnich ministrów skrytykowało Kozyriewa za instygowanie niepokoju. Przedstawiona wizja nie była wszakże fantazmatem. Z perspektywy dzisiejszej linii politycznej Rosji, okazał się był głos Kozyriewa głosem proroczym.

Primakow, który zawiadywał rosyjską dyplomacją w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych, uczynił doktrynę „bliskiej zagranicy” elementem odbudowy mocarstwowego statusu Rosji w sprawach światowych. Kluczem do tego miało być ustanowienie Rosji jako centrum przestrzeni postsowieckiej. To za jego czasu pojawiła się teza, że nie można być biegunem w układzie globalnym nie posiadając własnej strefy wpływów. Na jej osnowie buduje się dziś tezy, że Rosja nie może istnieć bez wrogów, a jej strategiczną misją jest bycie wyniosłą twierdzą w niespokojnym świecie, opierającą się dyktatowi USA.

Próbowała Rosja uczynić wehikułem swojej polityki strefy wpływów Wspólnotę Państw Niepodległych. Okazała się ona niezdolną do działania wydmuszką. Podejmowano się konsolidować strefę wpływów projektami w sferze bezpieczeństwa, jak choćby Organizacją Traktatu o Zbiorowym Bezpieczeństwie. Inicjowano pseudoorganiczne formy integracji w postaci Eurazjatyckiej Wspólnoty Gospodarczej (dziś Eurazjatyckiej Unii Gospodarczej). Ale ściślejsza integracja, która mogłaby przewidywać chociażby wprowadzenie wspólnej waluty (rubla) na razie nie wychodzi. Nawet najbardziej skłonne podążać za rosyjskimi inicjatywami państwa, jak Białoruś czy Kazachstan, nie były na to gotowe.

Rewolucje w Gruzji (różana) w 2003 r. i na Ukrainie (pomarańczowa) w 2004 r. uświadomiły elitom politycznym Rosji, że tradycyjnie pojmowana w kategoriach geopolitycznych koncepcja wyłącznych wpływów nie daje oczekiwanych rezultatów. Postanowiono dopełnić ją wysoce zideologizowaną doktryną „Ruskiego Miru”, o czym w innym miejscu.

Zachód jako całość przystać na rozgraniczenie szerokiej Europy na strefy wpływów i legitymizację rosyjskich roszczeń nie chce, i całkiem słusznie. Odrzuca ideę nowej Jałty, która oddawałaby postsowiecką przestrzeń w pacht Rosji. Ale są na Zachodzie (i w Polsce także) politycy, którzy pod rosyjską muzykę nie od wczoraj tańczą.

Rosyjska agresja na Ukrainę w 2014 r., a zwłaszcza podsycanie napięcia groźbą otwartej inwazji w 2021 r., miały uświadomić Zachodowi, że Rosji nie powstrzyma nic w zapobieżeniu przeciągania Ukrainy (i innych państw postsowieckich) w orbitę geostrategicznych wpływów Zachodu. Rosja dała jednoznacznie do zrozumienia, że jeśli Zachód chce odprężenia w stosunkach z Rosją, jeśli chce uniknąć stałej groźby eskalacji napięć, doprowadzić do względnej normalizacji stosunków, musi zaakceptować rosyjskie prawa do traktowania Ukrainy (Białorusi, Mołdowy, Gruzji, etc.) jako sfery rosyjskich wpływów. W przedstawionych pod koniec 2021 r. Amerykanom traktatach o bezpieczeństwie Rosja jednoznacznie zalegitymizowania swojej strefy wpływów się domaga.

Za rządów Putina, Ukraina spokoju od Rosji nie zazna. Chciałby on ją z powrotem zakotwiczyć w Rosji (wywołując implozję wewnętrzną i osadzając tam marionetkę prorosyjską). Ale jeśli miałby ją stracić, pójdzie na Ukrainy siłowy podział (biorąc sobie „Noworosję”, „Słobodzką” Ukrainę i in.), zostawiając przy Zachodzie galicyjsko-wołyńsko-polesko-bukowińsko-zakarpacki kadłub. Potrzebuje tylko pretekstu. Dylemat Putina wobec Ukrainy przypomina katorgę wyboru Katarzyny II wobec Rzeczypospolitej. Chciała przygarnąć ją pod swoje skrzydła całą (i posadowiła tam na tronie nawet swojego byłego kochanka). Ale Polacy wizji rosyjskiego panowania nie chcieli zaakceptować, podobnie jak pruscy sąsiedzi. Bała się też Katarzyna katolickiego dyssentyzmu. Więc poszła na rozbiory jako plan B.

Błędem wielu polityków, którzy w onirycznym stuporze wierzyli w możliwość resetu stosunków z Rosją i mizdrzyli się do Putina, była wiara, że można odbudować relacje z Rosją za Putina bez nowej Jałty i legitymizacji rosyjskiej sfery wpływów.

Z Sekretarzem Generalnym OBWE Giancarlo Aragoną (lipiec 1996 r.). I organizacje międzynarodowe mogą stać się areną walki o strefy wpływów.