Solidaryzm religijny czyli gasnący zapał do transcendencji w polityce

W rozpętanej przez Putina wojnie przeciw Ukrainie nikt nie doszukuje się podtekstów religijnych. Wydany w 2019 r. tomos wynoszący do autokefalii Ukraińską Cerkiew Prawosławną rozdrażnił Putina. Podważał jego tezę o przynależności Ukraińców do jednego, wspólnego rosyjskiego „ludu”. Był więc dla Putina osobiście upokarzający. Ale nie mógł stanowić casus belli. I nie o wiarę w tej wojnie chodzi.

Tożsamość religijna państwa rzadko dziś wyznacza azymuty polityki zagranicznej. Choć nadal niekiedy wyznacza.

Określanie kursu polityki zagranicznej w oparciu o przynależność do wspólnoty religijnej było naturalnym odruchem budowania koalicji państw w europejskim średniowieczu. In nuce, współwierca był naturalnym sojusznikiem, innowierca – naturalnym wrogiem. Solidaryzm religijny był przez wieki skutecznym instrumentem wskrzeszania bojowego ducha w społeczeństwie i atrybucji słuszności moralnej.

Odwoływano się do ideałów wspólnej chrześcijańskiej rodziny wypierając w średniowieczu Arabów z Europy. Rekonkwista zjednoczyła interesy królestw Nawarry, Galicji, Leónu, Asturii i Kastylii w walce przeciw muzułmanom. A za panowania Królów Katolickich stała się katalizatorem unifikacji ziem, które weszły w skład Hiszpanii.

Mniej skuteczne były próby stworzenia wspólnego bloku chrześcijańskiego, by postawić tamę ekspansji tureckiej w średniowieczu. Bizancjum dawało sobie początkowo radę z naporem świata islamu, ale bez wydatnej pomocy zachodnich państw chrześcijańskich, a wręcz czasami walcząc z nimi na drugim froncie, jak w przypadku starć z Normanami, którzy wykorzystali zaabsorbowanie Bizancjum wojnami na wschodzie do przejmowania posiadłości bizantyjskich (w 1071 r. pada Bari, ostatnia twierdza bizantyjska w Italii). Wyprawy krzyżowe przyniosły początkowo ulgę i odbudowę potęgi cesarzy bizantyjskich, ale wyprawa czwarta (rozpoczęta w 1202 r.) zdemolowała i rozczłonkowała Wschodnie Cesarstwo. Opierać się Seldżukom i Osmanom przychodziło z coraz większym oporem. Zachód, poza najemnikami (choćby słynna Kompania Katalońska w XIV w.), nie mógł (nie chciał) nic zaoferować w sukurs. Bizancjum upadło, a Turcy ruszyli dalej na północ. Szli tam zresztą nie czekając na wzięcie Konstantynopola w 1453 r.

Słowianie południowi żadnej pomocy od chrześcijańskich braci z Zachodu nie otrzymali. Na Kosowym Polu stanęli w 1389 r. przeciw Turkom Serbowie, Chorwaci, Bośniacy, Bułgarzy, ale już nie Niemcy czy Włosi. Węgrzy, żeby nie pozostać osamotnieni, wybrali nawet Władysława Warneńczyka na swojego króla. I powiódł on chrześcijańską krucjatę Węgrów, Polaków i Wołochów, ale wenecka i burgundzka flota, którą obiecał Papież, bynajmniej nie ruszyła na pomoc i wyprawa Władysława zakończyła się klęską. W 1526 r. pod Mohaczem to Węgrzy, Czesi, Chorwaci, a także Polacy, zwarli szyki przeciw Turkom bez wsparcia Zachodu. Z czasem wyrośli Turcy na bezpośrednie zagrożenie i dla Rzeczpospolitej. Upuścili jej niemało krwi.

Ale po udanej odsieczy wiedeńskiej w 1683 r. udało się stworzyć formalny sojusz chrześcijański w postaci Świętej Ligi z udziałem Polski, Austrii, Wenecji, a nawet Rosji. Skutecznie działał on do pokoju w serbskich Karłowicach w 1699 r., uwalniając od tureckiego panowania Węgrów, Chorwatów, Serbów, peloponeskich i wyspiarskich Greków. Wypychanie Turcji z Europy postępowało dalej, ale już bez tak jednoznacznych religijnych koalicji.

Idea wspólnoty chrześcijańskiej dała asumpt do tworzenia integracyjnych planów w Europie. Jak choćby wielkiego projektu Jerzego z Podiebradów. Nie zapobiegła wszakże wojnom religijnym. A wojna trzydziestoletnia potwierdziła prymat interesów państwa (racji stanu) nad solidarnością religijną. Próba wskrzeszenia jedności chrześcijańskiej w formule Świętego Przymierza w XIX w. legła w gruzach, kiedy chrześcijańska Austria poparła muzułmańską Turcję w wojnie z chrześcijańską Rosją w 1855 r. Wizja mobilizacji Europy pod znakiem krzyża ostatecznie przestała przemawiać do politycznej wyobraźni. Dziś świat chrześcijański nie generuje żadnych wspólnych politycznych projektów.

Czasami siła wspólnych chrześcijańskich korzeni daje o sobie znać w debatach dyplomatycznych. W listopadzie 2009 r. Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu wydał w pierwszej instancji orzeczenie, w którym uznał rząd włoski winnym naruszenia Konwencji Praw Człowieka w związku obecnością krzyży w salach szkolnych. Skargę złożyła pani Soile Lautsi. Po wyroku Trybunału pytanie w tej sprawie do Komitetu Ministrów skierował jeden z członków Zgromadzenia Parlamentarnego (poseł Lipiński z Polski). W końcu stycznia 2010 r. Komitet Ministrów przeprowadził debatę w sprawie owego pytania. Byłem wtedy Stałym Przedstawicielem RP przy Radzie Europy. Zapisałem się do głosu. Nie wiedziałem wszakże, że przyjdzie mi przemawiać jako pierwszemu po ambasadorze Włoch, który zapowiedział apelację do Wielkiej Izby Trybunału w tej sprawie. Wkroczenie przez Trybunał w regulowanie obecności symboli religijnych w przestrzeni publicznej należało uznać za niebezpieczny precedens w pluralistycznej Europie. Różny jest w poszczególnych państwach status religii (są nadal państwa, gdzie religia ma status państwowy bądź quasipaństwowy), różne są tradycje, różny splot tożsamości narodowej z religią. Znak krzyża jest odzwierciedlony na flagach państwowych kilkunastu krajów europejskich (na fladze gruzińskiej jest tych krzyży nawet pięć). A uzasadnienie orzeczenia Trybunału było doprawdy merytorycznie bardzo słabe. Rozwinęła się niespotykana przez lata na forum Rady dyskusja, w której ponad dwadzieścia państw poparło nasze stanowisko. W tym państwa takie, jak Rosja czy Armenia, gdzie krzyży w urzędach państwowych i szkołach się nie wiesza. Relacja z tego posiedzenia, której stałem się mimowolnie głównym bohaterem, przeciekła do polskich mediów. A jeden z portali zatytułował ją nawet: „Polak walczy o krzyże w Europie”. W 2011 r. Wielka Izba zmieniła wyrok pierwszej instancji i uznała, że państwa same mają prawo regulować obecność symboli religijnych w przestrzeni publicznej.

Solidarność polityczna rodziny chrześcijańskiej jest jednak sprawą przeszłości. Za to ma się dzielnie idea solidarności państw islamskich. Jej najwyższym destylatem był przez wieki panislamizm.

Rodził się islam w splocie religii z państwem. Splot ów utożsamiała instytucja kalifatu. Kalifat funkcjonował w praktyce do upadku Imperium Osmańskiego. A Koran jest szeroko uznawany w świecie islamskim za podstawowy dokument regulujący wszystkie aspekty współżycia, w tym politykę zagraniczną państwa.

Pojawienie się chrześcijaństwa było niewątpliwie punktem zwrotnym w historii cywilizacji ludzkiej, ale także Islam zrewolucjonizował świat, przede wszystkim swoim radykalnym egalitaryzmem i imperatywem ekspansji. Podbijanym plemionom oferowali muzułmańscy władcy trzy opcje: konwersję na islam, protektorat w zamian za trybut i, jako ostateczność, opcję trzecią – totalne zniewolenie.

Świat islamu – „dar al-Islam” – był światem unitarnym. Braterstwo islamskie gładziło różnice etniczne. Do dziś w państwach muzułmańskich, nawet świeckich jak Turcja, pojęcie mniejszości narodowych odnosi się wyłącznie do nie-muzułmanów. Unitarnym imperium islamskim rządzić miał kalif. Kalifat łączył funkcje przywództwa duchowego z przywództwem politycznym. Nie znał islam maksymy, że cesarzowi co cesarskie, a Bogowi co boskie. Do lat dwudziestych ubiegłego wieku ideę kalifatu próbowano wdrażać w praktyce (ostatnio w Turcji). Pod rządami Turków osmańskich osiągnął kalifat prawdziwie imperialne rozmiary. Zgasł z rozpadem imperium tureckiego i rewolucją kemalowską. Ale do dziś wskrzeszenie kalifatu pozostaje ideą polityczną (samozwańczy kalifat ogłosili w 2014 r. terroryści spod znaku Daesh).

Misją islamu była nieustanna ekspansja, włączenie do jego świata regionów „dar al-harb”, czyli pozostających poza jego kontrolą. Dla wojującego islamu pakty z niewiernymi były tymczasowym rozwiązaniem, zobowiązaniem o ograniczonym czasie obowiązywania.

Obszar świata islamskiego jest naturalnie niejednorodny. Pod względem etnicznym wielkie grupy muzułmanów stanowią Arabowie (w sumie do 25 procent wyznawców islamu), Hindusi, Persowie, Turcy, Indonezyjczycy. Wcześnie rozpadł się islam w sporze o religijną doktrynę (i tradycję) na sunnitów i szyitów.

Schizma sunnicko-szyicka ujawniła się w ostatnich latach w głębokich waśniach politycznych. Dochodzą do głosu różnice etniczne (Arabowie, Persowie, Turcy, Pakistańczycy, Indonezyjczycy, etc.). A panarabizm historycznie był silniejszym magnesem niż panislamizm. W państwach z dominującą większością muzułmańską islam jest z reguły religią oficjalną, lecz są także państwa o modelu świeckim (Turcja). Chciał jeszcze Kaddafi w latach siedemdziesiątych uczynić islam polityczno-ideologiczną trzecią drogą między socjalizmem i kapitalizmem, ale nic mu z tego nie wyszło.

W 1969 r. na szczycie 25 państw muzułmańskich w Rabacie zaczęła swój żywot Konferencja Państw Islamskich, sformalizowana w 1971 r. W 2011 r. przyjęła nazwę Organizacji Współpracy Islamskiej. Jest jedyną polityczną organizacją międzynarodową, w której członkostwo oparto na kluczu religijnym. Rosja z około 20 milionami muzułmanów jest wszakże ledwie obserwatorem, a Indie z ponad 200 milionami muzułmanów nadal tylko kandydatem (bo blokuje je Pakistan).

Organizacja Współpracy Islamskiej swoją polityczną tożsamość zbudowała na krytyce Izraela, a ostatnio na walce z prześladowaniami muzułmanów na Zachodzie (dla potępienia duńskich karykatur Mahometa zwołano w 2005 r. specjalny szczyt organizacji!) i Wschodzie (wystąpiła zdecydowanie w obronie Rohingjów). Chciała w latach 90-ych promować ideę muzułmańskiego modelu praw człowieka opartego na szariacie (tzw. deklaracja kairska). Ale od dekady jest z tym cicho (i może dobrze, że cicho). Przyszłość panislamizmu oceniać trzeba sceptycznie. Interesy o zabarwieniu religijnym będą nieuchronnie tracić na znaczeniu w miarę laicyzacji społeczeństw (dotknie ona i społeczeństw muzułmańskich) i laicyzacji państw. Suponować należy, że panislamizm iskrzycy zdatnej do wspólnego działania już nie wygeneruje.

Kontakty z dyplomatycznymi służbami państw islamskich wymagają oczywiście odpowiedniego przygotowania kulturowego. Jako dyrektorowi departamentu planowania polityki zagranicznej w MSZ przyszło mi dwukrotnie przeprowadzać konsultacje w państwach muzułmańskich w czasie Ramadanu. Gospodarze sugerowali albo przełożenie terminu, albo zastosowanie się do dziennego postu. Wybierałem post. Widziałem jednak jak całodzienna głodówka już po kilku dniach osłabia i spowalnia zachowanie własne i rozmówców. Ramadan to nie jest tam czas na dyplomatyczną aktywność.

Współczułem zachodnim dyplomatom, zwłaszcza kobietom, z powodu ograniczeń nakładanych na strój (chusty i płaszcze w Iranie) i nie tylko. Wyzwaniem praktycznym w kilku islamskich krajach o całkowitej prohibicji było dla naszych dyplomatów zaopatrzenie w alkohol. Dyżurną anegdotą była opowieść o telefonie do naszej ambasady w jednym z tych państw z urzędu celnego na lotnisku z pytaniem, czy placówka sprowadzała fortepian zapakowany w skrzynię. „Tak, a co się dzieje?” – potwierdził nasz dyplomata. „Przyjeżdżajcie szybko go odebrać, bo z waszego fortepianu coś mocno cieknie”.

Sam uczestniczyłem w sytuacji dość krępującej przy wylocie z jednego bardzo prohibicyjnych krajów, kiedy przy prześwietlaniu nadanego bagażu okazało się, że jeden z członków licznej całkiem naszej delegacji przewoził butelkę whisky. Ale kupił ją jeszcze na Okęciu i przy przylocie nikt jej nie dostrzegł. Wykryto „kontrabandę” dopiero przy wylocie i paszport dyplomatyczny w niczym nie pomógł. Przez kilkanaście minut prowadziliśmy trudne negocjacje, które wszakże zakończyły się niepowodzeniem. Urzędnicy nie pozwalali butelki wywieźć. Wstyd się przyznać, ale whisky dla właściciela była tak cenna, że zaprosił kolega delegację na szybki cocktail pożegnalny w celu jej konsumpcji (na oczach zszokowanych stróży moralności).

Danke, Herr Botschafter.