Regionalizm, czyli szukaj przyjaciół blisko

Unia Europejska przekreśliła spuściznę trybalnych paradygmatów pokoju westfalskiego, siłowych metod powiedeńskiego dyktatu mocarstw, hegemonicznych polityk jałtańskiego podziału Europy. I jakby tego było mało, wyniesiona została Unia na piedestał wzorca kardynalnie nowego, lepszego, ba, postmodernistycznego modelu stosunków międzynarodowych. Jej funkcjonowanie jest niewątpliwie projektem postrzeganym w kategoriach sukcesu. Nic dziwnego, że stałą się kuszącą formułą transpozycji jej modelu na zarządzanie całym światem, w którym to rolę stabilizatorów odgrywałyby wielkie bloki państw i regionów. Inspirowało powodzenie Unii polityków na innych kontynentach do szukania integracyjnych rozwiązań.

Po zakończeniu zimnej wojny odżyły nadzieje na uczynienie instytucji regionalnych filarem subsydiarności w zapobieganiu konfliktów i opanowywaniu kryzysów, wspomagających kiedy trzeba przeciążoną ONZ. Sukces był ledwie połowiczny. W Afryce lokalnemu zaangażowaniu zabrakło materialnego podparcia (czyli pieniędzy). W Azji kluczowy często jest czynnik zewnętrzny (rola USA w stabilizowaniu sytuacji na Półwyspie Koreańskim czy w też w mitygowaniu zachowania Pekinu wobec Tajwanu czy w sporach wokół Wysp Paracelskich czy Spratly).

*

W Afryce motorem współpracy regionalnej bardziej było poczucie wspólnej tożsamości niż zewnętrzne stymulanty. Tłem inicjatyw był przede wszystkim panafrykanizm.

Panafrykanizm narodził się na przełomie XIX i XX w. i to bynajmniej nie na samym skolonizowanym do ścisku kontynencie, lecz wśród Afroamerykanów. Nabrał panafrykanizm potem dynamiki wśród działaczy niepodległościowych Afryki francuskiej.

W dekolonizacyjnym porywie powołano w 1963 r. Organizację Jedności Afrykańskiej. W 2002 r. zastąpiła ją Unia Afrykańska.

Próbowano za pośrednictwem regionalnej organizacji rozwiązywać spory między jej członkami. Ale samą organizację sparaliżował konflikt wokół Sahary Zachodniej. Opuściło w 1984 r. OJA Maroko (powróciło, ale już na łono UA w 2017 r.). Nie powiodły się plany integracji gospodarczej. Nawet pierwszy jej szczebel, czyli swoisty integracyjny pons asinorum, tj. utworzenie strefy wolnego handlu, okazało się zadaniem ponad siły. Uchwalono w 1981 r. afrykańską Kartę Praw Człowieka i Ludów, ale jej naruszanie, i to w sposób notoryczny i oburzający przez wiele państw członkowskich, pozostawało bez konsekwencji. Miał wymusić odpowiedzialność rządów Afrykański Trybunał Praw Człowieka i Ludów, który rozpoczął działalność w 2004 r., ale daleko mu do autorytetu i siły oddziaływania jego europejskiego starszego krewniaka.


Pod koniec ubiegłego stulecia słabość OJA była tak bezapelacyjna, że kiedy Muammar Kaddafi ogłosił, że organizacja wyczerpała swój potencjał i należy powołać do życia lepszą jej wersję – Unię Afrykańską, nikt nie oponował. Już w ramach UA powołano Radę Pokoju i Bezpieczeństwa. W 2018 r. podpisano zaś umowę o strefie wolnego handlu. Zapowiedziano przekształcenie jej z czasem w Unię Celną. A uradować ma zwykłego obywatela afrykańskiego paszport afrykański i ruch bezwizowy. Co prawda granice w Afryce nadal są wielce porowate, a przekracza się je zupełnie inaczej niż w Europie.

Przekonałem się o tym sam dość szybko po rozpoczęciu mojej pracy na placówce dyplomatycznej w Nairobi w 1999 r.. Miałem się bowiem udać na początku 2000 r. w podróż służbową do Ugandy. Wziąłem samochód z kierowcą. Dojechaliśmy gładko po kilku godzinach na przejście graniczne w Malaba. Odprawieni przez Kenijczyków, ruszyliśmy w stronę kontroli ugandyjskiej. Staliśmy tam minut kilkanaście licząc, że tak jak w Europie musi ktoś do nas podejść. Ponieważ nikt nie podchodził i szlabanów żadnych przed nami nie było ruszyliśmy dalej. Nikt nas nie niepokoił. Po tygodniu, kiedy wracaliśmy do Kenii, urzędnika w mundurze na granicy tym razem dostrzegliśmy. Wyłapał on szybko, że brakuje nam wjazdowych stempli ugandyjskich. Więc w Ugandzie byliśmy nielegalnie. Całe szczęście na dyplomatycznych paszportach. Urzędnik (dla naszego własnego dobra) nie wbił dla konskewencji stempli wyjazdowych. Wytłumaczył, że w Afryce to podróżnik winien wyszukać pogranicznika, a nie na odwrót. Kenijczycy na granicy byli łaskawi anulować swoje pieczątki sprzed tygodnia. W taki oto sposób moja podróż służbowa do Ugandy nie znalazła żadnego potwierdzenia w moim dyplomatycznym paszporcie. Dobrze, że nie musiałem się stemplami wykazać dla rozliczenia delegacji. Nie miałem też żadnej pamiątki w paszporcie ze swoich wizyt w Zambii i Malawi, bo też okazać paszportu w ogóle nie musiałem.

W ramach współpracy regionalnej rozmieszczano na różnych etapach historii OJA afrykańskie siły stabilizacyjne, m.in. w Ugandzie, Sudanie Południowym, Republice Środkowej Afryki. Ale to siły stabilizacyjne Unii Europejskiej stały się niezbędne, choćby w Mali, Nigrze czy Republice Środkowoafrykańskiej. Za to ambicje Unii Afrykańskiej sięgają nawet kosmosu i pod jej egidą działa Afrykańska Agencja Kosmiczna.

Czy możliwa jest integracja państw biednych? Co i rusz Afrykanie zadają sobie to pytanie. Mówi się, że tajemnicą sukcesu europejskiej integracji jest to, że zaczęła się od państw najbogatszych.

*

Idea integracji państw amerykańskich sięga swoimi korzeniami do czasu wybijania się kolonii latynoamerykańskich na niepodległość. Za jej ojców uważa się tam i San Martina, i Bolivara.
Konferencja w Panamie, przeprowadzona w 1826 r. z inicjatywy Bolivara, przygotowała traktat powołujący konfederacyjną ligę państw amerykańskich, ale ratyfikowała go tylko ówczesna wielka Kolumbia.
Potem inicjatywa przeszła już w ręce USA, a współpraca państw amerykańskich została wtłoczona w ramy realizacji doktryny Monroe. W 1890 r. powstała Międzynarodowa Unia Amerykańskich państw (z fizyczną siedzibą w Departamencie Stanu USA), przekształcona w 1910 r. w Unię Amerykańskich Republik z sekretariatem nazwanym Unią Panamerykańską, a ta z kolei Unia została odświeżona 1948 r. w postaci Organizacji Państw Amerykańskich (OPA). Ma ona swój Międzyamerykański Trybunał Praw Człowieka i amerykańską Konwencję Praw Człowieka (w mocy od 1978 r.). Organizuje pod swoimi auspicjami monitoring wyborów w państwach członkowskich.

Nie ulega wątpliwości, że ciąży nad OPA silna amerykańska dominacja, nawet jeśli z czasem Amerykanie używali swojej potęgometrii raczej dyskretnie. A i w debatach prowadzonych na forum OPA dostawało się USA w skórę, a nawet podejmowano rezolucje Waszyngtonowi niemiłe, np. potępiające interwencję USA w Panamie w 1989 r.

Traktat z Rio z 1947 r. wprowadzał na półkuli zachodniej namiastkę systemu zbiorowego bezpieczeństwa, a nawet zbiorowej obrony, traktował bowiem atak na jedną ze stron jako atak na wszystkich. W ramach globalnej strategii powstrzymywania komunizmu wprowadzał Traktat z Rio protektorat amerykański nad Ameryką Południową wobec interwencji zewnętrznej. Ale hegemonia amerykańska była z różnych powodów uciążliwą dolegliwością. Z systemu zbiorowej obrony wystąpiły Meksyk czy Boliwia, nie mówiąc już o Kubie, która wbrew duchowi Traktatu stała się ofiarą przeprowadzonej z inicjatywy CIA inwazji w Zatoce Świń w 1961 r. Podjęto próbę modyfikacji Traktatu, ale bez powodzenia. Na dodatek w 1982 r. USA poparły Wlk. Brytanię w wojnie o Falklandy przeciw Argentynie. Tym niemniej, kiedy Waszyngtonowi potrzebna była panamerykańska solidarność, powołał się on na Traktat, prosząc o udział państw amerykańskich w wojnie z terroryzmem.

Karaiby i Ameryka Południowa wykształciły mrowie całe formatów regionalnej współpracy.

Mercosur na mocy umowy z 1991 r. obejmuje Brazylię, Argentynę, Urugwaj, Paragwaj, i zawieszoną obecnie Wenezuelę (a Boliwia jest w trakcie akcesji) a także członków stowarzyszonych (pozostałe państwa Ameryki Południowej). Jest rozłożystym ugrupowaniem wolnego handlu, wspólnym rynkiem i unią celną. Wspólnota Andyjska od 1969 r. tworzy strefę wolnego handlu i dąży do ustanowienia unii celnej na zachodnim krańcu Ameryki Południowej, ale obecnie tylko w czwórkę (Peru, Ekwador, Boliwia i Kolumbia).

UNASUR to Unia Narodów Południowoamerykańskich. W obecnej postaci funkcjonuje od 2007 r. i obejmowała w najlepszych dniach dwanaście państw. Jej celem jest koordynacja polityczna, podążanie ku wspólnej strefie wolnego handlu, integracja energetyczna, komunikacyjna. Szybko się wszakże rozsypała pod presją wewnętrznych rozdźwięków. W 2019 r. Ekwador wyprosił organizację z zajmowanego w Quito budynku. Próbowano projekt ratować w postaci inicjatywy PROSUR na rzecz bojkotu Maduro w Wenezueli, ale bez większych konsekwencji.

CAFTA to strefa wolnego handlu USA z sześcioma państwami Ameryki Środkowej działająca od 2004.
ALBA to z kolei pakt Castro, Chaveza i Moralesa z 2006 r. (Alternatywa Boliwariańska na rzecz Ludów Naszej Ameryki).

CARICOM od 1973 r. to karaibska wspólnota i subregionalny wolny rynek. Do pierwotnych założycieli Barbadosu, Gujany, Jamajki oraz Trynidadu-Tobago dołączyły inne państwa regionu – w sumie liczy wspólnota 15 pełnych członków.

W grudniu 1992 r. podpisano umowę o strefie wolnego handlu z udziałem USA, Kanady i Meksyku (NAFTA). Renegocjowano ją pod naciskiem prezydenta Trumpa i od lipca 2020 r. wolny handel między tymi państwami występuje pod nowym akronimem jako USMCA. Połączyć jednak obie Ameryki w strefę wolnego handlu się nie udało, mimo intensywnych prób na początku milenium.

Istniejący od 1975 r. Latynoamerykański System Gospodarczy obejmuje 27 państw (bez USA), ale ambitniejszych celów nie dąży. Stowarzyszenie Integracji Latynoamerykańskiej powstałe w 1980 r. na gruzach Stowarzyszenia Wolnego Handlu Ameryki Łacińskiej to 12 państw na rzecz wspólnego rynku.
Regionalny System Obronny to z kolei umowa 7 małych państw karaibskich (w działaniu od 1982 r.), ale bez większej wagi politycznej.

W sumie jednak Ameryka (i jako Półkula Zachodnia, i jako łaciński czy karaibski jej segment) integrowała się słabo. Eksplikować się da to na wiele sposobów. Bo zewnętrzne zagrożenie czy presja były słabe, czy to w wydaniu byłych konkwistadorów kolonijnych, czy to w wydaniu zagrożenia sowieckiego (bo z kubańskiego przyczółka żadna większa ofensywa na kontynent nie poszła, mimo sukcesów populistycznych reżimów w Wenezueli czy Boliwii). Nie ma też na kontynencie zasiedziałych animozji między narodami czy państwami, nie ciąży spuścizna spirali nikończących się konfliktów i odwetów. No i jest jeszcze czynnik „wielkiego brata”, czyli przygniatająca potęga USA, która zamienia dyskusje o panamerykanizmie w polityczny paragraf 22. Integrować się przeciw USA sensu nie ma, a integrowanie się pod dyktando USA wypłukiwałoby wszelką suwerenność i przekształcałoby regionalne fora w rytualny potlacz.

*

Najbardziej anemicznie integrowała się Azja. Może dlatego, że kontynent to zbyt duży, zbyt ludny, zbyt rozbity tożsamościowo. Azja jako określenie regionalne uchodzi tam często zresztą za wytwór zachodniej wyobraźni. Sami Azjaci wolą posługiwać się bardziej powściągliwymi ramami geograficznymi w szukaniu płaszczyzn współpracy sąsiedzkiej. Pojawiały się, gwoli prawdy, i panazjatyckie płaszczyzny na wzór europejskiego procesu KBWE, chociażby w wydaniu Konferencji w sprawie Współdziałania i Środków Budowy Zaufania w Azji (CICA). W 1992 r. prezydent Kazachstanu Nursułtan Nazarbajew zgłosił inicjatywę jej zwołania. Myślała mu się prawdopodobnie platforma podobna do KBWE, mogąca stać się zalążkiem do zbudowania w Azji systemu bezpieczeństwa zbiorowego. W 1999 r. przyjęto w ramach Konferencji Deklarację Zasad (inspiracja helsińskim dekalogiem całkiem zamierzona), a w 2002 r. uzgodniono Kartę Konferencji. CICA obrosła w organy i instytucje. Wchodzi w jej skład 27 państw kontynentu (obejmujących prawie 90 proc. terytorium Azji). Co prawda kilku istotnych azjatyckich graczy zadowala się jedynie statusem obserwatora, jak choćby Japonia, Indonezja, Malezja czy Filipiny. Odbywają się w jej ramach regularne szczyty (szósty z kolei odbył się w październiku 2022 r.), przyjmowane są sycące dokumenty. Kilkanaście państw zadeklarowało gotowość stosowania katalogu środków budowy zaufania opracowanego w ramach współpracy. Wpływ CICA okazał się raczej mało posilny. Nie dziw, że Amerykanie woleli raczej popychać OBWE ku niektórym obszarom Azji niż oddawać je pod kuratelę CICA. Za państwami Azji Centralnej, które weszły do OBWE w 1992 r., podążyła Mongolia, a organizacja rozwinęła program wsparcia dla Afganistanu.

W sensie politycznym większą uwagę skupia na sobie Szanghajska Organizacja Współpracy, powołana w 2001 r. Jest kontynuatorką formatu stricte środkowoazjatyckiego, który miał legitymizować geopolityczne wejście Chin do Azji Centralnej w porozumieniu z Rosją. W 2017 r. Organizacja Szanghajska rozrosła się o Indie i Pakistan, co czyni ją instrumentem ponadsubregionalnym. Czy jest w stanie w jakikolwiek sposób łagodzić istniejącą rywalizację i spory między czterema wielkimi partnerami, dowodów na to nie ma.

Nawet porozumienia w dziedzinie handlowej i gospodarczej wykuwają się w Azji z bólem. Wspólnota Gospodarcza Azji i Pacyfiku, obejmująca 21 państw, działa z inicjatywy Australii od 1989 r. Projekt strefy wolnego handlu w regionie (z udziałem USA) spalił jednak na panewce. W 2020 r. udało się po ośmiu latach negocjacji podpisać umowę o strefie wolnego handlu z udziałem 15 państw, w tym Chin, Japonii, Korei Południowej, Australii i Nowej Zelandii a także 10 państw członkowskich ASEAN. Ale nadal bez Indii.
Ramy współpracy subregionalnej funkcjonują w Azji Południowej. Południowoazjatyckie Stowarzyszenie Współpracy Regionalnej (SAARC) zostało powołane do życia w 1985 r. Jego wartość polega na tym, że siedzą tam przy jednym stole rokowań Indie i Pakistan – mocarstwa nuklearne pozostające w stanie głębokiego sporu terytorialnego (także Bangladesz, Sri Lanka, Malediwy, Bhutan, Nepal i Afganistan). Porozumienie SAFTA o strefie wolnego handlu podpisano w 2008 r., ale idea stopniowego przekształcania go w unię gospodarczą nie nabrała realnych perspektyw.

Turcja w 2021 r. wysunęła propozycję ustanowienia formatu 3+3 dla Kaukazu Południowego. Trzy państwa regionu miałyby spotykać się z Rosją, Turcją i Iranem. Chciała w ten sposób Turcja niewątpliwe potwierdzić swoją rolę jako regionalnego rozgrywającego. I zaczęły się te państwa spotykać, ale bez Gruzji (z wiadomych i zrozumiałych powodów). Region potrzebuje zwłaszcza w dziedzinie infrastruktury komunikacyjnej i energetycznej uzgodnień między sąsiadami. Ale spora część projektów infrastrukturalnych finansowana jest przez europejskie banki i instytucje finansowe i wspierana na przez Unię Europejską (modernizacja przejść granicznych między Gruzją a Armenią, Armenią a Iranem, most przesyłu energii między Armenią i Gruzją, etc.), dla której w tym formacie miejsca nie ma.

Ale w zasadzie jedyną azjatycką inicjatywą subregionalną, która zgłaszała ambitne aspiracje integracyjne, jest ASEAN, czyli Stowarzyszenie Narodów Azji Południowo-Wschodniej. Jest Stowarzyszenie organizacją polityczną i gospodarczą, ale ma także zadeklarowany wymiar społeczno-kulturowy. To tak zwane trzy filary organizacji. Założono ASEAN w sierpniu 1967 r. w Bangkoku. Jej siedzibą jest Dżakarta, a członkami: Filipiny, Indonezja, Malezja, Singapur, Tajlandia jako tzw. państwa założycielskie, a także Brunei, Wietnam, Laos, Mjanma i Kambodża.

ASEAN jest organizacją nadzwyczaj płodną, jeśli chodzi o ilość i zamaszystość dokumentów. Ale jej krytycy ich wartość kwestionują. Większych skutków politycznych, jakie wynikałyby z twórczości dyplomatycznej, nie dostrzegają. Nie do końca to sprawiedliwe. Region stał się na przykład w 2001 r. strefą bezatomową. A Forum Regionalne ASEAN od 1994 r. służy jako gatunkowo najważniejsza platforma dyskusji Azji Wschodniej, Południowej i Pacyfiku z udziałem wielkich mocarstw, w tym USA, Chin, Rosji i Unii Europejskiej.

W 2015 r. miał się ASEAN stać wspólnotą gospodarczą na wzór Unii Europejskiej, co odzwierciedlała podpisana wtedy deklaracja Wspólnoty ASEAN, przewidującej utworzenie wspólnego rynku, unii monetarnej i bankowej. Nie stał jeszcze niestety do dziś dzień.

Od 1981 r. funkcjonuje Rada Współpracy Państw Zatoki, skupiająca Arabię Saudyjską, Zjednoczone Emiraty Arabskie, Bahrajn, Katar, Oman. Realizuje ambitne plany integracyjne zmierzające do utworzenia jednolitego rynku, wprowadzenia wspólnej waluty, wspólnych przedsięwzięć infrastrukturalnych. Politycznie jest widziana, zwłaszcza w Rijadzie, jako zapora przed ekspansją Iranu w regionie. Ale jak pokazał spór Arabii Saudyjskiej (wspieranej przez niektóre państwa regionu) z Katarem w 2017 r., Rada ma niewielki wpływ na gaszenie lokalnych konfliktów politycznych. Jej Sekretariat ma wszakże znakomite warunki pracy.

*

Praca w organizacjach międzynarodowych od dekad przyciąga zdolnych i ambitnych dyplomatów. Owszem, urzędnicy międzynarodowi są dobrze opłacani. Poza nielicznymi wyjątkami, żadna narodowa służba dyplomatyczna nie jest pod tym względem konkurencyjna. A w przypadkach szczególnych dochodowy rozziew jest przepastny. Z tego to powodu w czasach minionych zmuszano dyplomatów ZSRR, aby przekazywali do budżetu państwa specjalny podatek równoważny nadwyżce otrzymywanej pensji od wynagrodzenia, które przysługiwałoby im w narodowej służbie dyplomatycznej. Praca dla organizacji międzynarodowej może dać okazję niebywałego rozwoju zawodowego. I poczucie spełnienia, zwłaszcza jeśli ktoś dobrze czuje się w roli urzędniczej. Rzadko jednak oferuje takie możliwości wyżycia się dyplomatycznego jak w narodowej służbie. Bo dyplomacja w najczystszej formie to jednak praca na rzecz polityki zagranicznej własnego państwa. Urzędnicy międzynarodowi praktykujący zajęcie dyplomatyczne nigdy takiego zaczepienia w polityce zagranicznej nie znajdą, nawet jeśli działają w poczuciu podniosłej i szlachetnej misji – zachowania pokoju światowego, obrony praw człowieka, niesienia pomocy rozwojowej.

Urzędnicy międzynarodowi pracują w różnych warunkach. W swojej karierze dyplomatycznej odwiedziłem wiele siedzib organizacji międzynarodowych. Współczułem pracownikom Sekretariatu ONZ ciasnoty i niewygody pomieszczeń przy East River w Nowym Jorku (nawet jeśli rekompensowanej widokiem z okien), zazdrościłem kojącej przyrody urzędnikom ONZ w Genewie czy Nairobi. Łączyłem się w narzekaniach pracowników starej siedziby Kwatery Głównej NATO, i polskiego przy niej przedstawicielstwa, kiedy urzędowali w mało termicznie oszczędnych i mało dźwiękoszczelnych blokach kontenerowych. Za to wygodą mogły imponować pokoje pracy w Europejskiej Służbie Działań Zewnętrznych. Sam korzystałem z bardziej niż przestronnych gabinetów ze znakomitymi widokami z okien, kiedy pracowałem w Sekretariacie OBWE i Sekretariacie Rady Europy. Zwiedziłem siedziby OPA, OJA i innych organizacji. W żadnej jednak nie poczułem takiego komfortu, zacisza i dobrobytu, jak w Organizacji Współpracy Państw Zatoki w Rijadzie, kiedy odwiedzałem ją na początku obecnego milenium. Nigdzie nie poczułem takiego odprężenia i lekkości mijającego czasu w biurze. Może także i dlatego, że żadnej szansy pracy dla tej organizacji nigdy bym nie miał.

Chodzić po czerwonym dywanie trafia się i urzędnikom międzynarodowym